sobota, 27 grudnia 2014

na tropie

węszę.
piernik, sernik, cynamon, kardamon. 
trochę krzywy świerk.
z nosem w talerzu. w kieliszku. w garnku. w kołnierzu koszuli.

w tym roku brak mandarynek. wyczułam z daleka.
brakło śniegu w tym roku. jak co roku.
już zapomniałam, że bywało. że zaspy, że odśnieżanie, że na poliku i na rzęsach. cholerny tusz. zapomniałam, że nauczyłam się mrugać tak, aby nie zostawały czarne pręgi. 
zapomniałam, że psy się wtedy cieszą. skaczą mokrym, zwalistym futrem na cienkie rajstopy i czystą kurtkę.

ale już biało. już dobrze.



szpieguję.
stara gwiazda na czubku z odpadającym sreberkiem. rodzice robili, z opakowań po czekoladach. przyczepiłam na słowo honoru. 
może nie jest z nim jeszcze najgorzej... może jeszcze w tym roku wytrzyma...
odprysk kupnego lukru na brązowym pękniętym kafelku. igły w skarpetkach. plastelina na podeszwach. już kolorowy biały obrus.


podsłuchuję.
skrzypnięcia na schodach.
za głośne szepty pod choinką - a mówiłem Ci, że przyjdzie wieczorem!
fałszywe nuty pod nosem przy kuchence. i te głośne przy nalewce. jak co roku nowe słowa starych kolęd. nowe głosy przy starych kolędach.
kłótnie o większy budyń i mniejszą zupę. o prawo głosu przy śniadaniu.




znów się dzieje.
szukam dziury w całym, bo dziury są ciekawsze.









... a tu nudy...

sobota, 13 grudnia 2014

groszek

nie lubię Cię.
przykro mi. trochę.






podchodzisz do mnie w tłumie, uśmiechasz się, oczy Ci błyszczą. mówisz coś takim przyjemnie ciepłym głosem. żartujesz. śmieję się, bo to rzeczywiście zabawne. miło mi, że mnie wyłuskałaś.
a potem zbliżasz swoją twarz do twarzy mojego dziecka. za blisko. i pytasz ile ma lat, za chwilę sama udzielając sobie odpowiedzi.
patrzysz długo. za długo. przesuwasz sondę od kilku blond nitek i lepkiego policzka, przez plamę po sałatce, do zielonej plasteliny za paznokciem.
i oczy Ci błyszczą.
nie lubię Cię.

znajdujesz mnie pod stosem kurtek, które próbuję, ciągle jeszcze trochę niezdarnie, poupychać na plecach właścicieli. i informujesz mnie, że "nakrzyczałaś" na mojego męża, bo za ciepło ubrał moje dzieci.
sama je ubieram.
nie lubię Cię.

czekasz, aż skończę serię pytań i odpowiedzi z Przedszkolną Władzą. i ciskasz własną serią. gdziedoszkołyczytnaolipiadęatańcetokiedyczyjczytamożemnoży... gratulujesz mi osiągnięć przedszkolnych. a ja ciągle czekam na pytanie o IQ w kolejności rosnącej.
nie lubię Cię.

nie wiesz kim jestem, nazywasz mnie Tą Od Bliźniaków, Tą Z Trójką. bez wózka mnie nie rozpoznajesz. chcesz wiedzieć, czy będę mieć czwarte. czy pracuję. dlaczego jestem taka chuda. który wózek, śliniak, jaki tort na urodziny pierwsze i jaka zabawka na Gwiazdkę.
masz wiedzę omnibusa i częstujesz mnie tym słodko - gorzko - kwaśnym uśmiechem.
nie lubię Cię.

popychasz moje dziecko w kierunku ławki. nie pytasz, czy słyszało. nerwy puszczają Ci pod koniec dnia i nie masz cierpliwości. i popychasz moje dziecko.
potem stajesz w ramce z futryny i mówisz Dzień Dobry Do Widzenia. i oczy Ci błyszczą.
nie lubię Cię.








nie lubię Cię.
za bardzo uświadamiasz mi, jak naiwną jeszcze jestem dziewczynką. nigdy nie znajduję szybkiej Ciętej Riposty; oczy, jak zajączki, stają słupka, a moje IQ bawi się teraz ze mną w chowanego.
uśmiecham się. przykrywam lukrem błyszczyka niesmak i niemoc.

przykro mi. trochę.

piątek, 5 grudnia 2014

pierwszy ząbek

rosną.
no, wiem przecież.
wczoraj naciągałam podkoszulkę, starając się upchnąć ją w spodnie. tę, która prawie robiła za sukienkę w sierpniu.


rosną.
też mi nowina.
przy razowym z sałatą dwa owinięte w koce Głośniki nadają na częstotliwościach ciężkich do zniesienia. obecnie mają rzeczywiście bogatsze słownictwo niż 5 lat temu.


przecież zawsze to wiedziałam.
czekałam, wstrzymując oddech, kiedy w końcu...
ten mleczak i tak miał wypaść. może trochę za szybko. o wiele za szybko. ale to było jasne już w okresie prenatalnym.








małe dzieci mały problem. duże ponoć większy. zbyt wiele razy to wyśmiałam.







od niedawna jestem medium. siedzę przed kulą monitora, a tysiące zakładek mruga do mnie zachęcająco. żadna szkoła nie jest dobra. widzę samych drabów podbudowujących swoje niziutkie poczucie wartości, pastwiąc się fizycznie i psychiczne nad każdym odstępstwem od "normalności". widzę zmęczone nauczaniem emerytki próbujące wywalczyć chwile spokoju w klasie. widzę zadufane w sobie, antypatyczne małolaty plujące oszczepem "mięsa" i kiepskim dowcipem na odległość wielu metrów. widzę masę niesprawiedliwości, tysiące przykrych słów, wieloznacznych półuśmiechów, hektolitry łez. Sodoma i Gomora. podstawówka.


... byle zachować równowagę i się nie dać. byle nie zwariować z nadmiaru złych przeczuć. byle oddychać.
w ustach kwaśny posmak chełpliwych docinków, że ja nigdy. aż tak. nie będę. wariować. że mój chłód i opanowanie jest mi mieczem i tarczą. zachować dystans. oddychać.
przecież nigdy nie miałam być TAKĄ matką.
chłód i opanowanie. dystans.
dobre sobie...

bycie Matką jest bombą emocjonalną. jest piętnem. jest kwintesencją strachu, wyrzutów sumienia i bezsilności. jest walką ze sobą o siebie. JEST WALKĄ. z całym światem.



dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział?...

piątek, 21 listopada 2014

do Córek

bo możecie wszystko.
w każdej chwili.
macie prawo do wyboru. prawo do pomyłki. prawo do wahania. prawo do bezmyślności. macie prawo nie wiedzieć. 
macie prawo ponosić konsekwencje.






i kiedyś przyjdzie taki dzień, że będziecie musiały się zatrzymać.

i będziecie musiały oprzeć się czołem, mięśniem, wolą napierającemu bagażowi doświadczeń. i nie wiem, czy życzyć Wam szybszej czy późniejszej retrospektywy. bo jak już staniecie, to coś pęknie. 
od tej pory zaczyna się Starość.

życzę Wam, abyście mogły spojrzeć za siebie i brać na bary cały ciężar przeszłości ze świadomością, że płacicie własne rachunki.





mądrość Waszej PraBabci i Babci:

* idźcie na studia "pożyteczne" (Niezaradna :*), nawet jeśli grozi Wam podwójny staż ("pożyteczne" czyt. wolny zawód);
* miejcie własne, niezależne źródło dochodów (PraBabcia Te powiada: kobieta MUSI mieć własne pieniądze!).


a z mojej strony:

* nie śmiejcie się ze sztampowych rad staruszków, zbyt szybko odkrywa się ich zakopane głębiny;
* słuchajcie co do Was mówią, bo mało kto słucha zdania do końca. a te końcówki właśnie bywają kluczowe;
* mielcie przez własne sito, autorytety też się mylą.


i pamiętajcie: takie jak Wy jesteście tylko jedne. i z pewnością znajdą się takie, które będą chciały być Wam bliźniaczkami.






bo kiedyś przyjdzie dzień, że Wasze Poczucie Własnej Wartości zostanie wystawione na próbę. przyjdzie taki czas, że być może będziecie chciały siać kolejne pokolenia. i ten czas przyjdzie najprawdopodobniej w najmniej odpowiedniej chwili.
i dokładnie w tym czasie tzw. równe szanse i emancypacja pomachają Wam na pożegnanie.

dlatego pamiętajcie: jeśli ktoś będzie próbował wmówić Wam, że pieniądze się nie liczą, kopnijcie go w wystający zad.
bo Babcia Te ma zawsze rację.
w ich towarzystwie konsekwencje są o wiele przyjemniejsze do zniesienia.

czwartek, 30 października 2014

czwartek, 23 października 2014

dziewczynka

a było tak.





dawno, dawno temu, w innej czasoprzestrzeni, za borami, strumykami i z wieloma marzeniami żyła sobie całkiem obca dziewczynka.
całkiem obca była głównie sobie i pewnie Król i Królowa znali ją lepiej niż ona sama siebie.
a może wcale nie.

dziewczynka głowę miała zupełnie nieadekwatnie powiązaną z resztą anatomii i wrażenie, że nikt jej nie rozumie i nie kocha i że w ogóle. pływała sobie po różnych kałużach, człapała wespół w zespół z różnymi istotami świata równoległego jej bez specjalnej nadziei, że grom z nieba ją przydybie i oto stanie się Dziewczynką Adekwatną Do Sytuacji i Powiązaną Z Resztą Anatomii.
bez konkretów pod pasmami blond, za to z masą kajmakową różowo- błękitnych marzeń i wyobrażeń rzucało nią to tu, to tam. w przypływie nagłych natchnień z wewnątrz oraz zewnątrz dokonywała kolejnych wyborów. o dziwo, świadczących o zmyśle praktycznym!

któregoś dnia dziewczynka spotkała na mrocznej ścieżce światełko w tunelu, które okazało się być swoistym Rycerzem pomostującym kontakt ze Światem Równoległym. dziewczynka stawała się coraz bardziej adekwatna.

innego dnia okazało się, że chaos dziewczynki został zepchnięty na pobocze, a w Jedynej Właściwej Czasoprzestrzeni pojawiły się dodatkowe światełka. wszystko tak pięknie błyszczało wokół, że dziewczynka zapomniała na jakiś czas o tym, jak bardzo kiedyś była nieadekwatna.

i w końcu jeszcze innego dnia, zainspirowana pewnym brudnoczerwonym liściem spływającym z pewnego dojrzałego, pomarszczonego drzewa, udała się w zakamarki retrospekcji.
i przydybał ją grom z nieba. 
i stała się Dziewczynką Adekwatną.

bo zdała sobie sprawę z tego, że jej wychuchana masa kajmakowa przeterminowała się już w dużej części. tej znaczącej.
a oddała to tak całkiem bez wysiłku.

rażona jasnością i logiką uświadomiła sobie, że jednak nie żałuje. że można by to nazwać poświęceniem, gdyby w tym czasie wiedziała, jaką monetą przychodzi jej płacić za tylko jedną z łyżeczek kajmaku. i już teraz wie, że czasem za jedno różowe marzenie trzeba płacić tuzinem błękitnych, żeby nie zgubić sensu wybranego różu.
i jakoś jej to bardzo nie przeszkadza.
ale.





ale teraz już wie na pewno, że jest Bardzo Adekwatną Dziewczynką. trochę podobną do drzewa o brudnoczerwonych liściach.







środa, 15 października 2014

środa, 8 października 2014

kiedyś

zawsze lubiłam dzieci.
ale chyba coś mi się stało...





szła na zajęcia. wysoka blondynka, może chwilę starsza. a może przez ten wzrost dodałam jej powagi.
była już tu wcześniej, więc chętnie pokazała gdzie szatnia, sala, omówiła metody płatności i uraczyła refleksją o kadrze. miła, wesoła, bez barier komunikacyjnych, niedomówień. 
łatwo ją było lubić. 
kiedyś chętnie bym podtrzymała kontakt.
ale...

szła na zajęcia z synem. całkiem sympatycznym, ruchliwym chłopcem. 
kiedyś chętnie poszłabym z nimi na kawę i miałabym nawet frajdę z pogaduszek z małoletnim człowiekiem.
ale...





chyba coś mi się stało.
chyba już nie lubię dzieci. innych.
przeraża mnie myśl o kawie z czwartym dwunożnym krzykaczem. przeraża mnie perspektywa pogawędki pomiędzy kredkami i setną łódeczką origami.
zaszywam się w swoich dziwactwach na uboczach.

sobota, 13 września 2014

pokolenia

kulę się w napięciu. naciągam ścięgna, napinam mięśnie, powoli puszczam bańki powietrza, kontrolując ich tor lotu.
słucham szumu skrzydeł komara.

śpi.
usnęła i teraz muszę się wyplątać w gąszczu zaciśniętych palców, przerzuconych pulpetów łydek i gałgana kocyków. wiem. będzie mi tego brakowało. już zaczyna brakować.
ciekawe, czy świeżość tych wspomnień zostanie na dłużej. ciekawe na jak długo.






zaczynam się domyślać po co babciom wnuczęta...

czwartek, 4 września 2014

szary

szary kremowo - brązowy blok. 
szare pomieszczenia z pokredkowanymi ścianami, które krzyczą o warstwę koloru.
szare miętoszenie trzech par zimnych nóżek w galarecie wczesnego poranka.
szary brzozowy stół w rozgardiaszu śniadania. łaskotki na szarym zielonym dywanie i kanapie w brązowe paski.
szare przepychanki z różowym swetrem i spacer szarym dziurawym chodnikiem do przydrogiego spożywczaka.
szara pomidorówka z ryżem w białej misce z różowo - żółtą łyżką.
drzemka na szarej niebieskiej pierzynie w piórka i pobudka z płaczliwym "mama".
wędrówka w szarym jaskrawozielonym wózku do butelkowo - zielonych wrót szarego przedszkola. powrót w rejwachu szarych pogaduszek i przepychanek.
szare waniliowe jogurty z czekoladowymi płatkami i gorącą herbatą z miodem. nasiadówka pod stosem pluszowych koców przed szarymi niebieskimi Smerfami i Małym Brązowym Zajączkiem.
szare czerwone gardło i smarkate chusteczki obok ciepłego czoła.
szary harmider kolacji. szara pienista biel kąpieli, szare ręczniki w zwierzątka, szare piżamy w wielu odcieniach szarych kolorów.
szare mlaśnięcia buziaków na dobranoc i szuranie w rytm "noski - noski". szara intonacja wieczornych czytanek.
pstryczek - elektryczek. bardzo szary.
szara przytulna cisza kilku godzin przy brzozowym stole z zieloną herbatą, lampką krwistego wina i kilkoma słowami półszeptów.




szarość.
lubię jesień z powodu leniwej szarości rutyny.
zawsze wydawała mi się pełna kolorów.

piątek, 1 sierpnia 2014

wybory

bo wakacje są po to, aby w nich się zatracać i wysysać promienie, wylizywać pompowane baseny, głaskać pozdzierane strupy.

po to są, aby nie musieć. absolutnie. pozwolić sobie na zapomnienie o obiedzie i zjedzenie w zamian lodów. na nieumycie zębów i zaśnięcie w ubraniu.

są po to, aby dziergać misterne plany przez cały zimowo - roboczy czas, a potem z nich rezygnować bądź modyfikować je lawinowo.

bo to wszystko jedno, czy leje strugami, czy wypala kolejne znamiona. co by nie było - to tylko wakacyjne załamanie pogody. a w wakacje wszystko jest dobrodziejstwem, bo najważniejszy jest w nich przecież czas. dużo czasu. brak pośpiechu. wolny oddech. wolne wybory.

więc ja wybieram: składaną parasolkę. różowe okulary. nowe bikini. nowe rozstępy i dodatkowe centymetry do odsłony na plaży. wybieram nie bardzo się przejmować oponką polegującą na udach w pozycji siedzącej i praktycznym niebytem garderoby zdatnej do noszenia. wybieram wybrać nowe gry na deszczowe przed - i popołudnia i wybieram nie zapomnieć zabrać kaloszy. ewentualnie wybieram poświęcić nowe sandały w imię dobrej zabawy i uczczenia luk w pamięci.




wybieram moje Wakacje. ostatnie przed powrotem do pracy w nastepne.
bo nie wie się, co się ma, dopóki tego nie zabraknie. a jednak dosyć przykre to powiedzenie o nocniku i ręce...

środa, 23 lipca 2014

prezent

trzask.

sandał w półbiegu. torebka uchyla paszczę ze zdziwienia, opluwając się kluczami i drobnymi. klamka z głuchym łoskotem zapadła. się.
tylko zielone cztery kółka z napędem na dwie nogi z wyrzutem sypią resztkami piasku i herbatnika.

stało się. trzask. ślepej kurze ziarno.



pędzę. trochę z powodu czasowych zobowiązań. głównie z przyzwyczajenia. wsiadam w tramwaj na gapę, bo goni mnie przeciągłe, przygłuszone drzwiami i pancernym wyrzutem sumienia zawodzenie i chlipanie. pędzę.

zamykam za sobą drzwi. takie duże, szklane, które zawsze sprowadzają mnie do poziomu Dawida co z Goliatem. zatapiam się w luksusie niepoplamionych obić, błyszczących kranów, pachnących kawą i kadzidłem korytarzyków. uśmiechy ani mnie ziębią ani parzą... w sumie wszystko mi jedno. jedyne, o co mam zamiar drapać pazurami, to absolutne minimum słownego przekazu. jak w dzieciństwie: usta na kluczyk. ciiiii...
po czasie zdecydowanie za krótkim wiem, że będę tęsknić do chłodu miejsc obróbki zewnętrznej mojego środka.

mój dzień. mój ci on. i jeszcze nie koniec z nim.



... ciąg dalszy...
czarno wszędzie. głucho wszędzie. 
popcorn będzie. i woda. i animowane przedstawienie dla dużych. dziś mam wolne od podejmowania decyzji. idę w wir tego, co kuchnia dała. a dała znakomicie.

więc jest znakomicie.
nic mi nie obija łydek. no, torebka może trochę zaburza moje poczucie równowagi swoją niezbyt słuszną posturą, a dłonie może rzeczywiście przejawiają drobne syndromy odstawienia nie mogąc znaleźć sobie punktu zaczepienia w mniejszej dłoni. spaceruję zdziwiona jak wiele rzeczy już mnie nie rusza... chyba urosłam.








idę. 
wracam. 
im bliżej, tym bardziej wyciągam nogi. za chwilę będę znowu pędzić. tylko tym razem niesie mnie samo do tego zielonego z wyrzutem sypiącego piaskiem i herbatnikiem przed wejściem.
wracam wcześniej. a myślałam, że dam radę... że mnie nie pociśnie po "instynkcie macierzyńskim" (fuj!). 
pewnie kiedyś dam. poczekam sobie spokojnie.

środa, 16 lipca 2014

rozmówki podróżne cz. 1

- wie Pani, tu na plebanii to Niemcy mieli swój garnizon. Przyszli i zajęli. Ludzie po chałupach siedzieli, wielu wygnali...
aż w czterdziestym czwartym do okopów nas wzięli. Wszędzie tu kopaliśmy... Ale Ruskie wzięli ich z dwóch stron. Żaden się nie ostał. Jeszcze samolotami na nich z góry... Żaden się nie ostał...
...
a mnie wzięli tu, za tę plebanię... Niecałe czternaście lat miałem... Mnie z innymi wzięli. Pod mur. Ostatni w kolejce byłem... I kuli na mnie zabrakło. To mnie kijami zbili... Miesiąc się po lasach chowałem, w stogach spałem...



- a dziadka Twojego, jak miał może dwanaście albo czternaście lat, wzięli ze wsi do odstrzału ze wszystkimi mężczyznami. Przez pole ich pędzili...
i ten Niemiec go oszczędził... Jedynego. Może dlatego, że był najmłodszy?... Dziadek się potknął i upadł, a on machnął ręką i poszedł dalej.
Reszta już nie wróciła...



- Antoś to się wojny strasznie bał. I jak nas wypędzali, bo Niemcy szli z frontem, to on uciekł. Myślał, że u babci wojny nie będzie...
dziesięć lat miał może...
Dobiegł do wsi babci, ale ich też już wypędzili. Ktoś mu powiedział, gdzie poszli i ją znalazł w końcu. Tyle kilometrów...
Ale myśmy nie wiedzieli. Mama płakała... Dopiero po roku się odnalazł. Co to za radość była...



- Ruskie to brudne byli. Bo i biedni. Śmierdziało... Zarośnięci... Nie to, co Niemcy. Ci to zawsze ogoleni. Choćby pod ostrzałem od wielu dni.
ale Ruskie dzieciom zawsze jeść dali.
myśmy mieli tylko pomidory. A oni gotowali ziemniaki z konserwą. Amerykańską. Jakie to było dobre... Może jeszcze kiedyś zrobię... Jak taką konserwę znajdę...
dali mi raz chleb. A tu nalot miał być. Uciekaliśmy do kręgów w rowie i ten chleb musiałam zostawić, bo się nie mieściłam z nim...






(wakacje z rodziną- niewyczerpane źródło wiedzy...)

niedziela, 6 lipca 2014

miniaturka z drogi

- podoba Ci się w przedszkolu?
- nie.
- a masz jakiegoś kolegę, którego lubisz najbardziej?
- nie. Kiedyś lubiłem Jednego i Drugiego, ale oni takie głupoty robią... Byłabyś zła. I Trzeciego też już nie lubię.
- ?
- bo on też straszne głupoty robi.
...
- siebie w sumie też nie lubię... Bo ja też czasem robię głupoty.



skutki pogawędek w drodze dla zabicia czasu.
teraz się zastanawiam, na ile chcę go jeszcze ciągnąć za język.

środa, 25 czerwca 2014

jedna taka

życzę Ci z całego serca. 
tylko jednej. 

wystarczy.






bierzesz ją, na przykład, pod pachę w drodze do nowej szkoły pierwszego dnia. zagłuszasz swoją niepewność głośnym śmiechem i mocnym uściskiem.
i tak już zostajecie. z głośnym śmiechem i w mocnym uścisku.

zaczynasz, kończysz. biegniesz, skaczesz. wracasz, znów zaczynasz. i znów się cofasz. zmieniasz co się da. zastygasz w katatonii dążeń. kolejne święta, kolejne urodziny...

przy każdym zakręcie. przed każdą górką i na każdym zjeździe. bierzesz ją pod pachę. 
i dźwigacie się. jedna na drugiej, jedna o drugą. czerpiecie z siebie i od siebie brakujące pokłady energii, a potem oddajecie z nawiązką.





lata mijają i ciągle wystarcza ta jedna.
życzę Ci takiej jednej z całego serca. 2.

niedziela, 22 czerwca 2014

chromosomy

jego o to nie pytają.
ma pozycję usankcjonowaną społecznie, ekonomicznie, kulturowo. zresztą, kto by śmiał?...

1.
druga doba po porodzie. położna laktacyjna przybywa z misją nauki karmienia symultanicznego dubletu.

- i co? było planowane?
- nie, skąd - uśmiecham się z nutką politowania. bo kto by umiał zaplanować bliźnięta? ha.ha.ha... dopiero po chwili z oparów hormonalnego upośledzenia wszelkich struktur mózgowych zaczyna rysować się rzeczywiste znaczenie pytania.

2.
w przerwie wykładu z dermy. wymiana pseudo intelektualnych wywodów na tematy skórne, tudzież próba wróżenia, które zagadnienie będzie TYM na zaliczeniu.

- no, ale wpadłaś, nie?
- ???! - mam dziwne przeczucie, że ta cisza właśnie wszystko wyjaśniła.

3.
pod blokiem po przedszkolu. bliżej nieznany sąsiad w ramach rozmówek podwórkowych o chmurkach:

- trzecie? no, chyba do pracy nie chciało się wracać, nie?
- ...







genetyczny projekt XX ma na czole neon: zapraszam, zaglądajcie pod kiecę. chętnie się wytłumaczę, ukorzę, pokajam. i uśmiechnę żeby nie było zbyt obcesowo. fil fri.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

aparat

pstryk.
czerwona sukienka w białe grochy. chustka na głowie. brązowe sandały z motylkami. chude nogi już pogłaskane promieniami i poorane chaszczami. grzywka mokra od potu.
pędzi na złamanie karku. gna, lawirując pomiędzy młodymi patykami przyszłych jabłonek, śliwek i gruszek, jakby wcale nie dotykała podłoża. tylko lekko zasapana.

nie pamiętam, o co pytała. pamiętam za to, że potem leciała z powrotem. stałam w dziurze przyszłego tarasu z gęsią skórką od chłodu surowych ścian. oczy bolały od słońca, a ja patrzyłam uparcie, jak w młodej zieleni początku czerwca powiewa czerwona sukienka w białe grochy topiona skwarem południa.

pstryk.
wiaderko po bardzo dużym opakowaniu jogurtu albo sera na sernik. na drewnianej ławce mydło "zielone jabłuszko" mocno już zużyte. obok pachnący ręcznik. woda w wiaderku jeszcze nie zdążyła się ogrzać od słońca, więc trochę mrowią palce.
trzyma się jedną ręką ławki i wsadza tam obie bose stopy. ledwie się mieszczą. tupie z całych sił, a miliony mokrych brylantów spadają na suchą drogę, czarnego kundelka i resztę towarzystwa. w uszach brzęczą radosne dzwoneczki. marszczy przy tym nos i pokazuje niepełny komplet uzębienia w ten jeden niepowtarzalny sposób.
za chwilę cała trójka ląduje w kolorowych miskach i zabawa nabiera jeszcze więcej kolorów.

stoję w cieniu altanki.
nas też była trójka kilkanaście lat temu. te same miski, a czasem nawet czerwona łódka Dziadka robiła za basen.

pstryk.
granatowa miseczka z IKEA. garść trawy, liść kapusty, trochę wody. i on. mokry, lepki od śluzu wystawia czułko - oczy powyżej krawędzi, dzierżąc delikatną chałupkę po stromej ściance. chce uciec. palce uwieńczone brudnymi paznokciami skutecznie te zapędy udaremniają. dużo w nich delikatności i zdecydowania. o własne zwierzątko trzeba dbać. trzeba je wychowywać. mieć zawsze na oku. albo w kieszeni. ewentualnie pod poduszką na noc...

zerkam z ukosa, układając wzniosłą przemowę na temat wyższości wolnego wybiegu.

pstryk.
pod blokiem. pomiędzy dwoma trzepakami metalowa ławeczka. trzy pary poobijanych, zaklejonych strupami kolan. trzy pary stóp w kolorowych sandałach wymachują rytm w takt wylizywania lodowych patyków. buzie, zajęte letnią przyjemnością, pierwszy raz od wielu godzin nie wydają dźwięków. cisza, kolorowe plamy na bluzkach i słońce.

stoję i do wtóru wylizuję mój patyk.








zapomniałam aparatu. może mi te słowa nie wyblakną...

czwartek, 12 czerwca 2014

zeszyt z Barbie

są.
czarny Adidas i czerwone L&My. sdm "makatki". naleśniki z Manekina w Bdg. witraż i krzyż w Zalesiu Górnym. Wetlina. sweter w żółto - granatowe paski. szmaciano - plastikowa Monika. Grom z jeziorem. nevermind...

są gdzieś w tle. 
czasem przysypuje je tona proszku do prania, ludwik na zmywaku, klocki na podłodze, niewytarte kurze. ale nigdy tak naprawdę nie znikają. nie wiadomo kiedy, nagle z doskoku łapią za kołnierz, wciskają się w zakręty pod oponą twardą i wszystko zamiera.
ułamki sekund, szybkie migawki, zapachy, obrazy... wspomnienia...

są.
w chwili uderzenia tak żywe i kolorowe, że naprężasz zmarszczki w uśmiechu podlotka. może nawet staniesz, smagnięta powiewem mieszanki młodości, naiwności i ignorancji.
i chłoniesz.
napychasz się na zapas.
czepiasz się pazurami zmysłów. 

...zapalniki wspomnień...
Coco Mademoiselle i Kenzo z makiem. szaro - biały kamyk z woreczka. Dworzec Centralny peron 3. czarna akustyczna gitara...










codziennie lepię nowe zapalniki. 
powtarzam rytuały. powtarzam rytuały. powtarzam...
potrzebuję tych obrazów przeszłości. 
potrzebuję tworzyć dzisiaj obrazy przeszłości na przyszłość.



matko, jak ja kocham to życie!... oby tak się dało codziennie o jeden dzień dłużej...

niedziela, 8 czerwca 2014

robocop

ile nobliwych dam, ile cnotliwych matron, ile nieśmiałych dziewoi, ile krnąbrnych dziewuch... tyle różnych porodów.

ile szpitali, ile miejscowości, ile pieniędzy wyłożonych na cele dopieszczenia foteli ginekologicznych... tyle różnych porodów.

ile wybuchowych mieszanek genetyczno - socjalno - ekonomicznych... tyle różnych porodów.






bo można tak:
... poniedziałek rano. przyjęcie planowe na oddział. przygotowanie do cc. 38 Hbd. ciąża mnoga. bliźniak 1 ułożenie miednicowe. bliźniak 2 ułożenie poprzeczne. badanie bolesne, łóżko na 15 min. na patologii niewygodne. sala zimna. jakoś... goło tak... znieczulenie natychmiastowe. parawan. trochę studentów, kilka głosów.
(trzęsące się ręce, głupi uśmiech na facjacie, włosy dęba stoją w napięciu... streeeees)
kilka minut i pierwszy krzyk. wdech - wydech. wdech - wydech. jak w dowcipach o blondynkach. drugi krzyk. wyyyydech.
jedno chce zjeść nos, drugie policzek - sekunda na spojrzenie i...

nie ma.
długo.
całe niemal 12 godzin.
bo ruszyć się nie wolno. bo jeszcze znieczulenie. bo sen nadchodzi mimo, że się go wcale nie chce.
... bo krew trzeba toczyć...

a jak już są, to nie ma sił. pokój de lux przypadkiem dostany. i płacz we trójkę, bo czwarte koło z tego wozu wyrzucają z sanktuarium "Nowe Życie" o 22.00. pierwsze ziółka na uspokojenie. modlitwy o powrót. dużo modlitw.





bo można i tak:
piątek. przyjęcie planowe. podejrzenie hipotrofii. 39 Hbd.

- Pani po cc, więc jeśli Pani powie, że chce cc, to ma Pani pełne prawo.
- NIE. CHCĘ. CC. nigdy.

... więc cewnik. oksytocyny nie wolno, bo po cc...

- Pani się położy spać, bo to pewnie do poniedziałku nic się nie wydarzy. Mąż niech do domu też spać idzie.
- Ale ja CHCĘ urodzić dzisiaj. Ja, proszę Pani, muszę urodzić dzisiaj, jeszcze przed końcem roku. Bo to dobry rok jest.
- Ale Pani po cc, 2cm rozwarcia... pewnie i tak będzie cięcie w poniedziałek.
- Proszę Pani. ja. dziś. urodzę.

i...  
słony smak wysiłku w ustach. wyjącą agresją wyładowany pakiet bólowy. niemoc, bezsilność i nieuchronność. 
ósmy pasażer Nostromo wyłania się ot tak... bo to dobry rok jest...
i mimo odkrycia kresu własnych sił, mimo wydobycia z siebie alter ego, uwolnionego skurczem mięśni wszelakich, jest to również najpiękniejsze doświadczenie pokonania granic stawianych przez skorupkę ciała. Robocop...





i można wspominać na tysiąc różnych sposobów z każdej jednej perspektywy. i można jeszcze wiele innych historii wpleść w skowyt urodzin świętowanych hucznie co roku. 
i można też świeczkę na tym torcie dodatkową wstawić... 
dla Robocopa...







na cześć Siostry. na cześć Mamy. na cześć porodów z tej minuty...

poniedziałek, 2 czerwca 2014

masza

bo świat dziecka jest dla mnie zagadką.

bo pamiętam (będąc jeszcze w dalekiej podstawówce, a może jeszcze w liceum), jak bardzo wierzyłam gdzieś w najgłębszym kącie jeszcze dziecięcej duszy, że moja lalka (TA lalka) ożywa w nocy.

bo pamiętam, jak niezwykłe były te całkiem zwykłe rzeczy, które odkrywałam dla siebie, po kryjomu przed wszystkimi; żeby nikt mi nie przerwał zachwytu pierwszego olśnienia.

bo pamiętam, jak co roku obiecywałam sobie solennie, że NIGDY nie zapomnę chwili, kiedy minuta stała się Minutą, a nie bliżej nieokreśloną przyszłością trwając nieskończenie długo. bądź zbyt krótko.

bo pamiętam, że książki dla dzieci i bajki przeżywałam ze łzami w oczach jeszcze na studiach.

bo pamiętam, że miałam to wszystko (i jeszcze więcej) pamiętać, kiedy będę miała własne dzieci. żeby próbować rozumieć ich wrażliwość. żeby pamiętać, jak ważne i ważkie są zwykłe, szare czynności. jak niezwykle zwyczajne jest odkrywanie drobnostek codzienności.




i dlatego z taką radością i dreszczykiem emocji odnajduję te perełki. zupełnie przypadkiem, dzięki moim dzieciom, powracam sobie do wspomnień własnego dzieciństwa.
oto perła:






sobota, 31 maja 2014

nie chce mi się

początki były niemrawe. zupełnie niepozorne i w ogóle w nieprzepisowym czasie, więc kto by zwrócił na to uwagę? no, ja nie. bo wszystko trochę szło za szybko, zbyt sprawnie i ja się CIESZYŁAM, że takie to zdolne, zdrowe, szybkie...

ale każdy kij ma dwa końce, nieprawdaż?... oj, prawdaż.

pierwszy jęk niezadowolenia, pierwsza mina obrażonego Buddy, pierwsze wąwozy pomiędzy brwiami i karcące łzawe oskarżenie. nie dało mi to do myślenia. a powinnam była już wtedy przeczuwać, tknięta oparami wspomnień, powinnam była zbroić się na walkę.

nie ma dwóch lat, brakuje jeszcze wielu miesięcy. nie ma też metra, brakuje wielu cm. ale ma swoje zdanie. i ma wolę walki. a z nas dwóch tylko ona ją ma.
moja wola walki została wyczerpana kilka lat temu, kilka buntów temu. teraz rozsiadłam się wygodnie, rozpasana "rozumnymi" rozmówkami, błyskotliwą wymianą argumentów słownych, potyczkami na kpiny. teraz czuję wstręt do rozwiązań siłowych, do konsekwencji, która prowokuje kolejne wybuchy. czuję wstręt do tego poczucia zagubienia i bezsilności, które będzie towarzyszyło pewnie nam obu.
początki to jeszcze nie apogeum. wiem, że przyjdzie; wiem, że pewnie zdarzy mi się siłować w tym sklepie z tysiącem wątpliwości i suchymi łzami, ciągnąc ją do wózka w konwulsjach pretensji do świata. wiem i już czekam z drżeniem i modlę się bardzo po cichu, że może jednak jakoś to przeskoczy. że może skoro tak szybko wszystko, to TO też tak szybko minie. modlę się, ale wiary brak...






jak mi się nie chce spinać na wdechu przy każdym drgnieniu powieki w Ten sposób! 
jak mi się nie chce zastygać w napięciu przy każdej Tej zmianie w harmonogramie dnia! 
jak mi się nie chcę znowu pętać niepewnością przy obowiązkowych zakupach! 
jak mi się nie chce przeliczać spacerów na minuty cierpliwości! 
i nie chce mi się, jak cholera, rozważać atrakcji dnia w kategoriach taktycznego powrotu do domu!

ale nade wszystko, nie chce mi się znowu słuchać tego podszeptu, czy aby nie przesadzam? czy aby nie za ostro? czy aby nie za łagodnie? moja wina, moja wina... moja schizofrenia...

wtorek, 27 maja 2014

post scriptum

PS. taka przypadłość...

zdarzenie krytyczne: konstruowanie posta. 

amnezja wsteczna: zapominam, żeby pamiętać, żeby nie zapomnieć napisać tytułu posta przed opublikowaniem. 

amnezja następcza: nie pamiętam, że przypomniałam sobie, że zapomniałam pamiętać, żeby nie zapomnieć napisać tytułu posta. i opublikowałam.
po czym znowuż następuje amnezja wsteczna...





w związku z powyższym uprasza się nie reagować zbytnim oburzeniem na ewidentne braki w strukturze i zaakceptować częste aktualizacje. będzie tego więcej...

poniedziałek, 26 maja 2014

dzień dobry

napawam się dzisiejszym dniem.

dobrych dni jest pewnie dużo, ale tylko niektóre udaje się złapać za ogon. i cisnąć. i deptać spazmem rozkoszy.

bo to był dobry dzień. 
i słońce było i burza. i rutyna dnia i ekscesy przedszkolne z okazji dnia. i kilka niespodzianek w równowadze "in plus" i "in minus". i ogólnie mało dąsów, mniej trochę złośliwych syków przez ząb, całkiem niedużo jęków niedoli i ucisku własnEGO.

za to był całkiem pokaźny wór rozsypanych uśmiechów. naręcze miłego słowa. drobnych Dobrych Gestów. i Dobrej Woli. było nawet sporo Czasu Razem Bez Dużych Napięć.

i to wszystko przemnożone pięciokrotnie.







... energia słoneczna, w powiązaniu z energią, powstałą z ruchu cząsteczek mobilizowanych na świeżym powietrzu do szybszego obrotu, ewidentnie pozytywnie wpływa na zacieśnianie rodzinnych więzi...
lato idzie.

piątek, 23 maja 2014

sprostowanie

bo to tak jest, że w końcu uda się usiąść wieczorem. i mimo, że oczy się zamykają, uda się zacząć "od środka" oglądać to, co dobrego tv daje. a czasem jednak się zdarzy.

i tak to właśnie jest, że to, co zapodali na ekranie, wciągnie do tego stopnia, że (po zimnym rozrachunku) jednak brak snu jest znikomą ceną za doznania kulturalne, będące od paru lat w katastrofalnym deficycie. i nawet można się uśmiechnąć na myśl o takim poświęceniu.

i jest też tak, że z głębi najgłębszej zapatrzenia, zasłuchania, oczarowania wyrwie zew dzieciny. właśnie 5-10-15 minut przed finałem. więc w pędzie wyłącza się wszystko i gna co tchu (bo to np. nie własne łoże, a łoże powiedzmy dziadków), by uspokoić i uśpić po raz kolejny. i okazuje się, że w tym pędzie ten zew nie powtórzył się więcej niż jeden raz, dziecię samo się uśpiło, a kultura jednak została odcięta.

i bywa również, że trzeba gdzieś koniecznie zapisać kilka słów, które chce się pamiętać. i chce się je potem opatrzyć ładną czcionką. i "ubrać" odpowiednio. więc robi się to z dziecięciem pod łokciem, z wygiętą głową, na telefonie. i pod kołdrą, żeby neonowa biel monitora nie zaburzyła ciszy.

i wtedy tak właśnie się zdarza, że zamiast "zapisz" klika się "opublikuj". a dowiaduje się o tym następnego dnia.

i tak już jest, że ważne słowa "idą w świat" jakoś tak bez fanfarów. bez ozdóbek. po prostu.







a kolejny film, którego początku oraz zakończenia nie poznam przez najbliższy dłuższy czas, w którego słowach się zatapiałam, to "Miasto utracone".

czwartek, 22 maja 2014

taki film...

lubię początki. Na początku wszystko jest przed nami.

radość zawsze wygląda tak samo. Cierpienie ma wiele twarzy.

środa, 21 maja 2014

było sobie życie part 2

ostatni rok. ostatnie zajęcia z bloku. piątek.

pamiętam, że wleciałam na wykład spóźniona, jeszcze w płaszczu i w biegu wyjmowałam Red Bulla, bo kawy nie zdążyłam zalać. pamiętam, że był to jeden z lepszych dni, bo koła pozaliczałam i tylko egzamin został i chociaż byłam tak totalnie nieprzytomna, to wiedziałam, że to ostatni dzień.
porodów nie było. operacji nie było. na patologii był spokój. na Izbie nikogo. 
był spokój. tylko ja trochę poddenerwowana.
zajęcia, jak z bicza strzelił, przeleciały, a potem wszyscy do domu pobiegli. tylko nie ja i moja eM. bośmy się jeszcze na dyżur wpisały licząc, że się zlitują i nam odpuszczą.

ja już wiedziałam od początku, że test muszę obsikać. wyczuwałam od rana, ale, przytłumiona kilogramami książek i zwyżką nadgodzin nocnych, świadomość pozostawała uśpiona. 

pamiętam, że w przerwie na obiad biegłyśmy pędem do baru mlecznego, potem zahaczyłyśmy Biedronkę (kolacja i śniadanie i "energetyki", bo a nuż widelec wszystkie brzuchate zaczną rodzić), a na koniec jeszcze aptekę. bo ten test, kurde.
tylko nie było gdzie go zrobić, a cenne minuty przerwy uciekały. więc wpadłyśmy do jakiegoś urzędu.

i tam, w przypadkowej toalecie, w pośpiechu przed powrotem na porodówkę (o, ironio!), obsikałam ten mój nieszczęsny test.
i nic nie jest w stanie opisać tej kumulacji uczuć. bo mało jest w życiu takich momentów, jak ten, kiedy sikasz na bibułkę i całe życie Ci się wywraca. i zapiera Ci dech tak, że musisz sobie przypominać o oddychaniu. i ręce drżą. i na zmianę nie wiesz, czy się śmiać czy płakać i właściwie nie rozumiesz co masz przed oczami. i to jest taki moment, który (myślę) pamięta się przez całe życie. bo w jednej sekundzie przewartościowujesz sobie całe dotychczasowe swoje szczęścia i nieszczęścia. i wszystko jedno, czy to są pierwsze Dwie Kreski w Twoim Życiu, czy drugie, czy kolejne.
to moment na miarę końca świata.

i choćbyś nie wiem jak na to czekała, choćbyś sprawdzała co tydzień przez miesiąc, bo a nuż... to i tak nie jesteś na to gotowa. a od tej pory na nic nie będziesz gotowa. ani na ciążę. ani na poród. ani na kolejne etapy wychowywania.
bo te tandetne, osłuchane i niemodne stare powiedzonka mają w sobie jednak pewną moc. 
bo życie jest pełne niespodzianek.

wtorek, 20 maja 2014

sinusoida

się spotykają. gdzieś. w szkole/ pracy/ na obozie/ rekolekcjach/ na zakupach/ u znajomych... gdzieś.
się spotykają. spojrzeniem/ dotykiem/ wspólnotą doświadczeń/ poglądów/ chęcią przeżywania... na wiele sposobów.

i te motyle w brzuchu: przyspieszony rytm serca; przyspieszone tętno; podniesione ciśnienie; drżenia mięśni; wyschnięte śluzówki; pulsacyjne wyrzuty hormonów.
i ptaszki ćwierkające. i tęcza nad głową. i słonko uśmiechnięte. i kwiatuszki pachnące. i też uśmiechnięte.
i trochę skrępowania. i pomyłek słownych. i chybionych gestów. i oswajania fizjologii. anatomii. fizjognomii. fizjonomii. filozofii.
i te rozmowy do późna. i plany potem już wspólne. i mieszkanie potem już wspólne. i życie potem już wspólne.


i ciężko im sobie wyobrazić, że to kiedykolwiek miałoby się zmienić. że tak, to na pewno nie miał nikt przed i nikt po nie będzie miał. i wszystkim życzyliby TEGO.
kryzysy? jakie kryzysy?! przecie nie u nas.

jakieś małe sprzeczki może. ewentualnie.
ścieranie się poglądów. ewentualnie.
drobne nieporozumienia. ewentualnie. rzadko.
troszkę irytacji. czasami. ewentualnie.

no, może czasem te skarpetki pod łóżkiem...
... śmieci wciąż w kuble...
... pusta rolka po papierze toaletowym...

no, może czasem bardziej na swoim chciałoby się postawić...
... inne kolory ścian chciałoby się...
... imię dla dziecka wybrać bez kompromisów...

no, bo przecież ile można się za rączki trzymać? przecież obiad trzeba zrobić. a dzieci też chcą tych rączek. i przecież to ich prawo. bo małe są.
no, bo przecież ile można się miziać i całować? przecież kurze trzeba wytrzeć, łazienkę umyć. a dzieci też chcą. i przecież to ich prawo.


i jakoś dwa równoległe światy się tworzą. chociaż nie wiadomo kiedy ten jeden wspólny świat się podzielił.





i sztuką jest te dwa światy trochę innych teraz doświadczeń, trochę innych teraz poglądów na pewne sprawy, trochę innego teraz odczuwania i przeżywania pewnych rzeczy, umiejętnie przeplatać i łączyć co jakiś czas na jakiś czas.
dwa odrębne szczyty i wspólna dolina.

liczą się te najdrobniejsze gesty, które trzeba nauczyć się dostrzegać.
obiad zrobiony bez proszenia. 
zakupy bez przypominania. 
dzieci na spacer w ramach spontanicznej akcji "wyzwolenia Matki/ Ojca" (człowieka, bądź co bądź).
i piwo kupione.
i ręka podana.
i darowany wyjazd do teściów.
i kibel umyty.

dopóki oboje CHCĄ. dopóki OBOJE się starają. dopóki OBOJE potrafią zejść ze swoich piedestałów. 
dopóty jest jeszcze szansa na motyle w brzuchu. i jeden świat pomimo.
bardzo w to wierzę.

poniedziałek, 19 maja 2014

znów zapomniałam o tytule... babcia Scarlett

miałam pranie wywiesić. zupę ugotować, kawę wypić i jeszcze kilka innych rzeczy miałam. zanim Te wstanie. 
ale znalazłam u mojaalis. i przeczytałam.



"Polki były najpiękniejszymi dziewczynami w obozie. Od razu można było poznać, że idą Polki."



i jeszcze to:

"Zawsze miałam w świadomości, że to, co człowiek robi, powinien polubić.

Polubić albo zmienić? 

Polubić, jeżeli sytuacja jest nie do zmiany. Bo dorosły może decydować, ale jak jestem dzieckiem i mam sytuację przymusową, to nie ma innego wyjścia. Wyrzucałam z głowy rzeczy nieprzyjemne, nie rozmyślałam, mówiłam: 'To jutro'. Zapewniam pana - ta metoda daje efekty. Moje późniejsze życie potwierdziło, że to jedyny sposób, żeby się uchronić przed nieszczęściem."




no i jeszcze jedno:

"Proszę pana, połowa chorób jest w głowie. Wiele w życiu zależy od nas samych, od nastawienia, od sposobu odnalezienia się. Niech mi pan wierzy. W miarę upływu lat jestem coraz zdrowsza."





i dopiero teraz mogę ogarniać.

piątek, 16 maja 2014

jak zwykle

wieczór był spokojny, zwykły jak zwykle.
pora spania starszych Maluchów przeciągnęła się jak zwykle. leniwie było.
siedli przy stole, jak zwykle. każde ze swoją popitką całego dnia. nawet razem coś zaczęli oglądać i było to nawet zabawne. nawet się pośmiali. przyjemnie było, ciepło, wesoło. jak zwykle przy popitce, przy zgodzie po całym dniu. miło było.
tylko trochę głośno za oknem.
nie dało się spokojnie słuchać fali dźwiękowej laptopa. więc poszli zamknąć okno.

pod oknem głośno warcząca pompa. czerwone hełmy. odblaskowe kurtki. bliźniacze okno w bliźniaczym bloku otwarte na oścież. okno, gdzie firanki nie ruszały się nigdy i dziwili się, że jeszcze same nie rozpadły się ze starości. wiele razy zastanawiali się, czy tam ktoś mieszka. 
firanek nie było.
za to był tłum czerwonych hełmów, niebieskich czapek, wścibskich oczek latarek. i oczernione framugi.




w odległości paru metrów obok ich małej sielanki - mała wielka tragedia. nie zauważyli. przecież było tak leniwie, spokojnie. jak zwykle.