sobota, 31 maja 2014

nie chce mi się

początki były niemrawe. zupełnie niepozorne i w ogóle w nieprzepisowym czasie, więc kto by zwrócił na to uwagę? no, ja nie. bo wszystko trochę szło za szybko, zbyt sprawnie i ja się CIESZYŁAM, że takie to zdolne, zdrowe, szybkie...

ale każdy kij ma dwa końce, nieprawdaż?... oj, prawdaż.

pierwszy jęk niezadowolenia, pierwsza mina obrażonego Buddy, pierwsze wąwozy pomiędzy brwiami i karcące łzawe oskarżenie. nie dało mi to do myślenia. a powinnam była już wtedy przeczuwać, tknięta oparami wspomnień, powinnam była zbroić się na walkę.

nie ma dwóch lat, brakuje jeszcze wielu miesięcy. nie ma też metra, brakuje wielu cm. ale ma swoje zdanie. i ma wolę walki. a z nas dwóch tylko ona ją ma.
moja wola walki została wyczerpana kilka lat temu, kilka buntów temu. teraz rozsiadłam się wygodnie, rozpasana "rozumnymi" rozmówkami, błyskotliwą wymianą argumentów słownych, potyczkami na kpiny. teraz czuję wstręt do rozwiązań siłowych, do konsekwencji, która prowokuje kolejne wybuchy. czuję wstręt do tego poczucia zagubienia i bezsilności, które będzie towarzyszyło pewnie nam obu.
początki to jeszcze nie apogeum. wiem, że przyjdzie; wiem, że pewnie zdarzy mi się siłować w tym sklepie z tysiącem wątpliwości i suchymi łzami, ciągnąc ją do wózka w konwulsjach pretensji do świata. wiem i już czekam z drżeniem i modlę się bardzo po cichu, że może jednak jakoś to przeskoczy. że może skoro tak szybko wszystko, to TO też tak szybko minie. modlę się, ale wiary brak...






jak mi się nie chce spinać na wdechu przy każdym drgnieniu powieki w Ten sposób! 
jak mi się nie chce zastygać w napięciu przy każdej Tej zmianie w harmonogramie dnia! 
jak mi się nie chcę znowu pętać niepewnością przy obowiązkowych zakupach! 
jak mi się nie chce przeliczać spacerów na minuty cierpliwości! 
i nie chce mi się, jak cholera, rozważać atrakcji dnia w kategoriach taktycznego powrotu do domu!

ale nade wszystko, nie chce mi się znowu słuchać tego podszeptu, czy aby nie przesadzam? czy aby nie za ostro? czy aby nie za łagodnie? moja wina, moja wina... moja schizofrenia...

wtorek, 27 maja 2014

post scriptum

PS. taka przypadłość...

zdarzenie krytyczne: konstruowanie posta. 

amnezja wsteczna: zapominam, żeby pamiętać, żeby nie zapomnieć napisać tytułu posta przed opublikowaniem. 

amnezja następcza: nie pamiętam, że przypomniałam sobie, że zapomniałam pamiętać, żeby nie zapomnieć napisać tytułu posta. i opublikowałam.
po czym znowuż następuje amnezja wsteczna...





w związku z powyższym uprasza się nie reagować zbytnim oburzeniem na ewidentne braki w strukturze i zaakceptować częste aktualizacje. będzie tego więcej...

poniedziałek, 26 maja 2014

dzień dobry

napawam się dzisiejszym dniem.

dobrych dni jest pewnie dużo, ale tylko niektóre udaje się złapać za ogon. i cisnąć. i deptać spazmem rozkoszy.

bo to był dobry dzień. 
i słońce było i burza. i rutyna dnia i ekscesy przedszkolne z okazji dnia. i kilka niespodzianek w równowadze "in plus" i "in minus". i ogólnie mało dąsów, mniej trochę złośliwych syków przez ząb, całkiem niedużo jęków niedoli i ucisku własnEGO.

za to był całkiem pokaźny wór rozsypanych uśmiechów. naręcze miłego słowa. drobnych Dobrych Gestów. i Dobrej Woli. było nawet sporo Czasu Razem Bez Dużych Napięć.

i to wszystko przemnożone pięciokrotnie.







... energia słoneczna, w powiązaniu z energią, powstałą z ruchu cząsteczek mobilizowanych na świeżym powietrzu do szybszego obrotu, ewidentnie pozytywnie wpływa na zacieśnianie rodzinnych więzi...
lato idzie.

piątek, 23 maja 2014

sprostowanie

bo to tak jest, że w końcu uda się usiąść wieczorem. i mimo, że oczy się zamykają, uda się zacząć "od środka" oglądać to, co dobrego tv daje. a czasem jednak się zdarzy.

i tak to właśnie jest, że to, co zapodali na ekranie, wciągnie do tego stopnia, że (po zimnym rozrachunku) jednak brak snu jest znikomą ceną za doznania kulturalne, będące od paru lat w katastrofalnym deficycie. i nawet można się uśmiechnąć na myśl o takim poświęceniu.

i jest też tak, że z głębi najgłębszej zapatrzenia, zasłuchania, oczarowania wyrwie zew dzieciny. właśnie 5-10-15 minut przed finałem. więc w pędzie wyłącza się wszystko i gna co tchu (bo to np. nie własne łoże, a łoże powiedzmy dziadków), by uspokoić i uśpić po raz kolejny. i okazuje się, że w tym pędzie ten zew nie powtórzył się więcej niż jeden raz, dziecię samo się uśpiło, a kultura jednak została odcięta.

i bywa również, że trzeba gdzieś koniecznie zapisać kilka słów, które chce się pamiętać. i chce się je potem opatrzyć ładną czcionką. i "ubrać" odpowiednio. więc robi się to z dziecięciem pod łokciem, z wygiętą głową, na telefonie. i pod kołdrą, żeby neonowa biel monitora nie zaburzyła ciszy.

i wtedy tak właśnie się zdarza, że zamiast "zapisz" klika się "opublikuj". a dowiaduje się o tym następnego dnia.

i tak już jest, że ważne słowa "idą w świat" jakoś tak bez fanfarów. bez ozdóbek. po prostu.







a kolejny film, którego początku oraz zakończenia nie poznam przez najbliższy dłuższy czas, w którego słowach się zatapiałam, to "Miasto utracone".

czwartek, 22 maja 2014

taki film...

lubię początki. Na początku wszystko jest przed nami.

radość zawsze wygląda tak samo. Cierpienie ma wiele twarzy.

środa, 21 maja 2014

było sobie życie part 2

ostatni rok. ostatnie zajęcia z bloku. piątek.

pamiętam, że wleciałam na wykład spóźniona, jeszcze w płaszczu i w biegu wyjmowałam Red Bulla, bo kawy nie zdążyłam zalać. pamiętam, że był to jeden z lepszych dni, bo koła pozaliczałam i tylko egzamin został i chociaż byłam tak totalnie nieprzytomna, to wiedziałam, że to ostatni dzień.
porodów nie było. operacji nie było. na patologii był spokój. na Izbie nikogo. 
był spokój. tylko ja trochę poddenerwowana.
zajęcia, jak z bicza strzelił, przeleciały, a potem wszyscy do domu pobiegli. tylko nie ja i moja eM. bośmy się jeszcze na dyżur wpisały licząc, że się zlitują i nam odpuszczą.

ja już wiedziałam od początku, że test muszę obsikać. wyczuwałam od rana, ale, przytłumiona kilogramami książek i zwyżką nadgodzin nocnych, świadomość pozostawała uśpiona. 

pamiętam, że w przerwie na obiad biegłyśmy pędem do baru mlecznego, potem zahaczyłyśmy Biedronkę (kolacja i śniadanie i "energetyki", bo a nuż widelec wszystkie brzuchate zaczną rodzić), a na koniec jeszcze aptekę. bo ten test, kurde.
tylko nie było gdzie go zrobić, a cenne minuty przerwy uciekały. więc wpadłyśmy do jakiegoś urzędu.

i tam, w przypadkowej toalecie, w pośpiechu przed powrotem na porodówkę (o, ironio!), obsikałam ten mój nieszczęsny test.
i nic nie jest w stanie opisać tej kumulacji uczuć. bo mało jest w życiu takich momentów, jak ten, kiedy sikasz na bibułkę i całe życie Ci się wywraca. i zapiera Ci dech tak, że musisz sobie przypominać o oddychaniu. i ręce drżą. i na zmianę nie wiesz, czy się śmiać czy płakać i właściwie nie rozumiesz co masz przed oczami. i to jest taki moment, który (myślę) pamięta się przez całe życie. bo w jednej sekundzie przewartościowujesz sobie całe dotychczasowe swoje szczęścia i nieszczęścia. i wszystko jedno, czy to są pierwsze Dwie Kreski w Twoim Życiu, czy drugie, czy kolejne.
to moment na miarę końca świata.

i choćbyś nie wiem jak na to czekała, choćbyś sprawdzała co tydzień przez miesiąc, bo a nuż... to i tak nie jesteś na to gotowa. a od tej pory na nic nie będziesz gotowa. ani na ciążę. ani na poród. ani na kolejne etapy wychowywania.
bo te tandetne, osłuchane i niemodne stare powiedzonka mają w sobie jednak pewną moc. 
bo życie jest pełne niespodzianek.

wtorek, 20 maja 2014

sinusoida

się spotykają. gdzieś. w szkole/ pracy/ na obozie/ rekolekcjach/ na zakupach/ u znajomych... gdzieś.
się spotykają. spojrzeniem/ dotykiem/ wspólnotą doświadczeń/ poglądów/ chęcią przeżywania... na wiele sposobów.

i te motyle w brzuchu: przyspieszony rytm serca; przyspieszone tętno; podniesione ciśnienie; drżenia mięśni; wyschnięte śluzówki; pulsacyjne wyrzuty hormonów.
i ptaszki ćwierkające. i tęcza nad głową. i słonko uśmiechnięte. i kwiatuszki pachnące. i też uśmiechnięte.
i trochę skrępowania. i pomyłek słownych. i chybionych gestów. i oswajania fizjologii. anatomii. fizjognomii. fizjonomii. filozofii.
i te rozmowy do późna. i plany potem już wspólne. i mieszkanie potem już wspólne. i życie potem już wspólne.


i ciężko im sobie wyobrazić, że to kiedykolwiek miałoby się zmienić. że tak, to na pewno nie miał nikt przed i nikt po nie będzie miał. i wszystkim życzyliby TEGO.
kryzysy? jakie kryzysy?! przecie nie u nas.

jakieś małe sprzeczki może. ewentualnie.
ścieranie się poglądów. ewentualnie.
drobne nieporozumienia. ewentualnie. rzadko.
troszkę irytacji. czasami. ewentualnie.

no, może czasem te skarpetki pod łóżkiem...
... śmieci wciąż w kuble...
... pusta rolka po papierze toaletowym...

no, może czasem bardziej na swoim chciałoby się postawić...
... inne kolory ścian chciałoby się...
... imię dla dziecka wybrać bez kompromisów...

no, bo przecież ile można się za rączki trzymać? przecież obiad trzeba zrobić. a dzieci też chcą tych rączek. i przecież to ich prawo. bo małe są.
no, bo przecież ile można się miziać i całować? przecież kurze trzeba wytrzeć, łazienkę umyć. a dzieci też chcą. i przecież to ich prawo.


i jakoś dwa równoległe światy się tworzą. chociaż nie wiadomo kiedy ten jeden wspólny świat się podzielił.





i sztuką jest te dwa światy trochę innych teraz doświadczeń, trochę innych teraz poglądów na pewne sprawy, trochę innego teraz odczuwania i przeżywania pewnych rzeczy, umiejętnie przeplatać i łączyć co jakiś czas na jakiś czas.
dwa odrębne szczyty i wspólna dolina.

liczą się te najdrobniejsze gesty, które trzeba nauczyć się dostrzegać.
obiad zrobiony bez proszenia. 
zakupy bez przypominania. 
dzieci na spacer w ramach spontanicznej akcji "wyzwolenia Matki/ Ojca" (człowieka, bądź co bądź).
i piwo kupione.
i ręka podana.
i darowany wyjazd do teściów.
i kibel umyty.

dopóki oboje CHCĄ. dopóki OBOJE się starają. dopóki OBOJE potrafią zejść ze swoich piedestałów. 
dopóty jest jeszcze szansa na motyle w brzuchu. i jeden świat pomimo.
bardzo w to wierzę.

poniedziałek, 19 maja 2014

znów zapomniałam o tytule... babcia Scarlett

miałam pranie wywiesić. zupę ugotować, kawę wypić i jeszcze kilka innych rzeczy miałam. zanim Te wstanie. 
ale znalazłam u mojaalis. i przeczytałam.



"Polki były najpiękniejszymi dziewczynami w obozie. Od razu można było poznać, że idą Polki."



i jeszcze to:

"Zawsze miałam w świadomości, że to, co człowiek robi, powinien polubić.

Polubić albo zmienić? 

Polubić, jeżeli sytuacja jest nie do zmiany. Bo dorosły może decydować, ale jak jestem dzieckiem i mam sytuację przymusową, to nie ma innego wyjścia. Wyrzucałam z głowy rzeczy nieprzyjemne, nie rozmyślałam, mówiłam: 'To jutro'. Zapewniam pana - ta metoda daje efekty. Moje późniejsze życie potwierdziło, że to jedyny sposób, żeby się uchronić przed nieszczęściem."




no i jeszcze jedno:

"Proszę pana, połowa chorób jest w głowie. Wiele w życiu zależy od nas samych, od nastawienia, od sposobu odnalezienia się. Niech mi pan wierzy. W miarę upływu lat jestem coraz zdrowsza."





i dopiero teraz mogę ogarniać.

piątek, 16 maja 2014

jak zwykle

wieczór był spokojny, zwykły jak zwykle.
pora spania starszych Maluchów przeciągnęła się jak zwykle. leniwie było.
siedli przy stole, jak zwykle. każde ze swoją popitką całego dnia. nawet razem coś zaczęli oglądać i było to nawet zabawne. nawet się pośmiali. przyjemnie było, ciepło, wesoło. jak zwykle przy popitce, przy zgodzie po całym dniu. miło było.
tylko trochę głośno za oknem.
nie dało się spokojnie słuchać fali dźwiękowej laptopa. więc poszli zamknąć okno.

pod oknem głośno warcząca pompa. czerwone hełmy. odblaskowe kurtki. bliźniacze okno w bliźniaczym bloku otwarte na oścież. okno, gdzie firanki nie ruszały się nigdy i dziwili się, że jeszcze same nie rozpadły się ze starości. wiele razy zastanawiali się, czy tam ktoś mieszka. 
firanek nie było.
za to był tłum czerwonych hełmów, niebieskich czapek, wścibskich oczek latarek. i oczernione framugi.




w odległości paru metrów obok ich małej sielanki - mała wielka tragedia. nie zauważyli. przecież było tak leniwie, spokojnie. jak zwykle.

wtorek, 13 maja 2014

pranie

po pierwsze: magia miejsca.
z braku laku i powierzchni wolnej w ogóle, lokalizacja jest wyjątkowo majestatyczna: kąt w kącie jadalnianym. dwa wielolitrowe kosze stycznie do złożonej deski do prasowania z jednej i krzesełka do karmienia z drugiej strony, z przodu odgrodzone plastykową kuchenką w kolorze bardzo różowym.

po drugie: ogrom sprawy.
dwa wielolitrowe kosze z szeroko otwartymi paszczami wypluwają zbyt wielkie kęsy: pościel, ręczniki, obrus, spodnie, spodnie, spodnie i dziesiątki (tysiące...) skarpetek nie - do - pary, zachłystując się jednocześnie dorzucanymi majtkami i bluzkami.

po trzecie: akcja!
strzelam kolor. na jaki mam dziś ochotę? żółty? róże? ale ciemne czy jasne? a może coś z palety błękitów?... tak, mogę sobie pozwolić na tak szeroki dobór. cały jeden "kolor" nie wejdzie przecież na raz.
trafiony - zatopiony. rozpoczynam sort. delegat na jedną kupkę, reszta na drugą. jadę na dwie ręce, podłoga "usłana różami", chciałoby się rzec... wejść do kuchni się nie da, chyba że po trupkach utytłanych szmatek. sprawdzam poziom wytrzymałości pralki, co chwilę dopycham kolejną partię. łokciem, czasem kolanem. bęben zaczyna się niepokojąco chwiać... nie, to wcale nie znaczy, że się więcej nie zmieści, po prostu logistyka układu wewnątrz mechanizmu zawiodła i trzeba rearanżować. ha! a nie mówiłam!
teraz należałoby włączyć.
mam dziwne uczucie, że o czymś zapomniałam... proszek - jest, drzwiczki zamknięte, temperatura ok... naciskam guzik.
jedzie! szum. rwetes. pralka dzielnie się gibie, przy wirowaniu próbuje opuścić kuchnię i ze złością kopie w zmywarkę. trzeba ją łagodnie, ale stanowczo doprowadzić na stałe miejsce. uff. koniec.

po czwarte: jajka niespodzianki.
wyciągam.
i już wiem o czym zapomniałam.
KIESZENIE!
jeszcze nie mogę sobie uświadomić, że mam "duże" dzieci, które przeznaczenie kieszeni znają lepiej ode mnie. chustki przestały mnie dziwić już dawno, najwyżej po ciuchy plunę sobie w nos. spinki. kamienie. garść piasku (zależnie od sezonu, czasem jest to eks - śnieżka). patyczki. kwiatki. części zabawek. naklejki. kapsle. swego czasu również śp. ślimak (szczęściem zbezcześcił sprzęt babciny).

po piąte: niekończąca się opowieść.
zanim rozwieszę, zanim wyschnie, paszcze moich druhów koszy nie zdążą się zamknąć. codziennie dokarmiane, przekarmione stoją strasząc rozwartą gardzielą. dla niepoznaki, przy ewentualnych gościach, przykrywane wstydliwie rozchwianą przykrywką. mocowaną przyciskiem z książek lub pudełkiem z zabawkami.





nauczyłam się nie widzieć tego kąta. żyjemy sobie w symbiozie: ja i one - moje kosze, raz/dwa razy dziennie mamy umówione spotkanie. i tak dzień w dzień od wielu już lat i pewnie jeszcze przez wiele lat. 
ponoć to dla zdrowia. trochę ruchu raz dziennie codziennie.

niedziela, 11 maja 2014

ku pokrzepieniu

" [...] Chyba nie przestałeś wierzyć w proroctwa tylko dlatego, że sam przyłożyłeś ręki do ich urzeczywistnienia? Nie myślisz przecież, że wszystkie swoje przygody i cudowne ocalenie zawdzięczasz wyłącznie szczęściu, które ci sprzyjało tylko przez wzgląd na twoją osobę! Bardzo przyzwoity z ciebie hobbit, panie Baggins, i ogromnie cię lubię, ale mimo wszystko jesteś tylko skromną, małą osóbką na bardzo wielkim świecie.
- Całe szczęście! - roześmiał się Bilbo podając mu puszkę tytoniem."

                                 
                                 "Hobbit, czyli tam i z powrotem"
                                 J.R.R. Tolkien 






trochę to jednak budujące. chyba.

piątek, 9 maja 2014

zaległe

chowając na półkę , wypadła zakładka. jak otworzyłam, zobaczyłam podkreślenia i nie mogłam przejść obok nich obojętnie.
a więc cudna Scarlett po raz ostatni, moje wczesno - wiosenne odkrycie.



"Z początku Scarlett była zgorszona i rozczarowana, że pod zarządem Ashleya tartak nie przynosił dwa razy tyle, co pod jej zarządem. [...] A jednak wcale nie powodziło mu się lepiej niż Hugonowi. Niedoświadczeniem, pomyłkami, brakiem sprytu do interesów i skrupułami, gdy chodziło o cenę, dorównywał Hugonowi.
Jednakże miłość do Ashleya śpiesznie podsunęła jej okoliczności łagodzące: nie mogła sądzić obu mężczyzn jednakową miarą. Hugon był po prostu bezgranicznie głupi, podczas gdy Ashley mało się rozumiał na handlu drzewem."



"Początkowo była wściekła[...], potem zaczęła ich prosić, a wreszcie przepłakała pewnego dnia cały ranek jak rozzłoszczone dziecko, któremu się dorośli sprzeciwiają. Wszystkie jej usiłowania spotykały się jednak tylko ze spokojnym: - [...] Scarlett, jeżeli nie przestaniesz, mleko ci się wzburzy i dziecko dostanie kolek, to pewne jak słońce na niebie."



i podsumowując:


"[Archie] cieszy się, że ma mocny sen, bo inaczej głosy kobiet, paplających jak stado perliczek, z pewnością doprowadziłyby go do szału."






teraz pewnie długo poczekam, zanim coś jeszcze mnie tak uwiedzie.

czwartek, 8 maja 2014

poletko bitwy cz.3

no i idziesz w tany. tu łopatka , tam grabki. kuksaniec z huśtawki, spodnie zzieleniały ze złości na trawie. zabawa w chowanego z matką. mikro - kłótnie w mikro - światku. nauczki i potyczki. wszystko jest. wszystko gra.

ale... naciskasz tę klamkę. przechodzisz ten próg i zamykasz się w klatce. ot, tak. dobrowolnie. 
dlaczego?
bo w tej mikro - przestrzeni doświadczeń Twoich dzieci są też inne matki. ojcowie. babcie. dwa światy się spotykają i przeplatają. dzieci nie mają pojęcia o kolejnej walce, którą trzeba Ci mężnie przejść. samemu.

półuśmiechy. półspojrzenia. 
jakoś tak nie wiadomo jak to ugryźć. wahasz się. potrzebujesz współodczuwania tych samych doświadczeń i jednocześnie wiesz, że tego właśnie w tym miejscu nie dostaniesz. bo raj uciech dziecięcych jest miejscem bitwy pobudzonych ego matek. to miejsce bitwy instynktu obrony miotu. 
jesteś czujna, niedowierzasz. 
jedno pchnęło - matka tego, co pchnął z reguły używa argumentów słownych, że "be, nieładnie, idź przeproś" (a w  czarnym sercu matki "rozbójnika" - radość, że się nie dał, że się przepchnie, uff). matka popchniętego uśmiecha się niby - wyrozumiale (co za wychowanie, jakież niegrzeczne dziecię, pewno zaniedbane emocjonalnie). lustracja garderoby obowiązkowa. kaszkiecik, falbanki, pantofelki - ohoho! się powodzi. biedne dzieci, pewnie boją się każdej plamki. dresy, wyciągnięte bluzy, wytarte koszulki - jak można tak dzieci puszczać do ludzi?! pralki w domu nie ma? biedne dzieci.
i tak w kółko.

z całych sił się starasz, żeby nie widzieć ukradkowych spojrzeń. wertujesz kolejny raz wszystkie plamy po przedszkolnym obiedzie, wszystkie wysunięte spinki, przekrzywione czapki i wmawiasz sobie, że to nie ważne. Ty WIESZ, że to nie ważne, ale jednak.. spojrzenia ciążą. mimowolne uśmiechy i zdawkowe pytania: a w jakim wieku? chłopcy czy dziewczynki? (bo do wieku ok. 3 lat naprawdę ZAWSZE ktoś o to zapyta przy bliźniakach. nawet jeśli jedno w portkach a drugie na różowo). i trzecie jeszcze?! współczuję/podziwiam... (pewnie wpadka, bo nikt normalny tyle nie planuje). i czujesz ten ciężar OCENY.

a ocenia się tu matkę. i to ją się wini, że niedomyte, niedouczesane, niedoubrane. że takie pyskate (a nie: wygadane), że nie zrobi porządnej babki i gada tylko monosylabą. bo to jej powinność: DBAĆ. 
więc starasz się unikać tych spojrzeń. unikać rozmówek. uparcie wbijasz oczy we własny dorobek lędźwi i starasz się cieszyć tą gonitwą sześciu par "kopytek", rezygnując z ewetualnych "dorosłych" pogadanek.

a jedyne o czym po cichu przed sobą marzysz to to, że w końcu spotkasz JĄ. nieumalowaną, potarganą z grubsza, ubraną trochę krzywo i niezupełnie "do pary", z resztką kaszki gdzieś. i że nie zapyta ile ma lat i czy to dziewczynka, tylko po prostu powie: ciężko bywa, nie? ale warto. że opowie trochę o swoich, zamiast pytać od razu o Twoje. i może będzie chciała kiedyś jeszcze się umówić na ten placyk. a nade wszystko marzysz (płonnie), że zapyta co ostatnio przeczytałaś/ obejrzałaś...









i konia z rzędem każdemu, kto nie popełnia tych samych grzeszków: nie wchodzi w ugrzecznione pogadanki o osiągnięciach dziecka, nie pyta, ile lat ma podopieczny, nie ocenia w pierwszym odruchu ciucha czy odzywki nieletniego. i nie ocenia przy okazji matki "po okładce". 
ja tam takiego konia bym chciała, a nie dostanę...

sobota, 3 maja 2014

poletko bitwy cz.2

więc jednak się decydujesz i naciskasz klamkę. a tam, poza Narnią, jeszcze i swoisty Mordor. poza światkiem piasku i bujania po niebie, czai się jeszcze coś...

lokalizując rozbiegającą się Młodą Rzeszę, jednocześnie robisz szybki przegląd "zawartość" tej namiastki własnego podwórka w mieście. w piachu trójka w różny wieku różnej płci, przy piachu jeszcze dwójka. dwie huśtawki z trzech obsadzone, sprężyny wolne.
STARCIE NUMER JEDEN przy huśtawkach. obserwujesz, nie reagujesz. biegnie nr 1, w tym samym czasie starszy chłopiec o dłuższych nogach kątem oka dostrzegł zagrożenie. dobiega pierwszy i tryumfalnie zasiada na czerwonej deseczce. z delikatnym ukłuciem patrzysz na te wewnętrzne zmagania TWOJEGO  nr 1. ale uśmiechasz się dziarsko, że niby nic się nie stało zaciskając pięść. życie...
STARCIE NUMER DWA w piachu. nie przeczuwałaś, nie widziałaś, bo akurat dziecię nr 3 pożerało babkę piaskową (niemal jak z przepisu na tyłach proszku do pieczenia). poczułaś tylko smętną łapkę na ramieniu i zobaczyłaś pół niewypuszczonej z oka łzy... "bo wszyscy mi psują babki..."... zaciskasz pięść. życie...
STARCIE NUMER TRZY przy własnej nodze. rozgrywka o grabki (dobro społeczne piachownicy). krótkie szarpnięcia, gniewne "eeee!" z dwóch stron zabawki i nagle grabek już nie ma. nie widziałaś początku, więc trudno zająć stanowisko, się upomnieć. zaciskasz pięść...

wychodząc pospiesznie przez bramkę Mordoru, czujesz palące ślady paznokci po wewnętrznej stronie dłoni.
kusi, żeby zainwestować w złote klatki, przysłowiowe klosze. i możesz tłumaczyć, pocieszać, podpowiadać, ale... wiesz, że słowa nie za wiele pomogą. najtrudniejsze nauki muszą odebrać osobiście. pozostaje Ci dostojnie stać za nimi murem. dostojnie kłuć się paznokciami i przygryzać język za zębami.
i chociaż starasz się uczyć, jak tu z empatią do świata wychodzić, jak się cieszyć z nowych doświadczeń, spotkań, to kiedy łokciem się przepychają uśmiechasz się dumnie, czasem wręcz tryumfalnie. nawet do ucha pochwałę szepniesz.
bo wiesz, że przez życie, to trzeba z przytupem. że o swoje, to trzeba jak lew, żeby nie musieć jak hiena. życie...
a to dopiero piaskownica...