wtorek, 13 maja 2014

pranie

po pierwsze: magia miejsca.
z braku laku i powierzchni wolnej w ogóle, lokalizacja jest wyjątkowo majestatyczna: kąt w kącie jadalnianym. dwa wielolitrowe kosze stycznie do złożonej deski do prasowania z jednej i krzesełka do karmienia z drugiej strony, z przodu odgrodzone plastykową kuchenką w kolorze bardzo różowym.

po drugie: ogrom sprawy.
dwa wielolitrowe kosze z szeroko otwartymi paszczami wypluwają zbyt wielkie kęsy: pościel, ręczniki, obrus, spodnie, spodnie, spodnie i dziesiątki (tysiące...) skarpetek nie - do - pary, zachłystując się jednocześnie dorzucanymi majtkami i bluzkami.

po trzecie: akcja!
strzelam kolor. na jaki mam dziś ochotę? żółty? róże? ale ciemne czy jasne? a może coś z palety błękitów?... tak, mogę sobie pozwolić na tak szeroki dobór. cały jeden "kolor" nie wejdzie przecież na raz.
trafiony - zatopiony. rozpoczynam sort. delegat na jedną kupkę, reszta na drugą. jadę na dwie ręce, podłoga "usłana różami", chciałoby się rzec... wejść do kuchni się nie da, chyba że po trupkach utytłanych szmatek. sprawdzam poziom wytrzymałości pralki, co chwilę dopycham kolejną partię. łokciem, czasem kolanem. bęben zaczyna się niepokojąco chwiać... nie, to wcale nie znaczy, że się więcej nie zmieści, po prostu logistyka układu wewnątrz mechanizmu zawiodła i trzeba rearanżować. ha! a nie mówiłam!
teraz należałoby włączyć.
mam dziwne uczucie, że o czymś zapomniałam... proszek - jest, drzwiczki zamknięte, temperatura ok... naciskam guzik.
jedzie! szum. rwetes. pralka dzielnie się gibie, przy wirowaniu próbuje opuścić kuchnię i ze złością kopie w zmywarkę. trzeba ją łagodnie, ale stanowczo doprowadzić na stałe miejsce. uff. koniec.

po czwarte: jajka niespodzianki.
wyciągam.
i już wiem o czym zapomniałam.
KIESZENIE!
jeszcze nie mogę sobie uświadomić, że mam "duże" dzieci, które przeznaczenie kieszeni znają lepiej ode mnie. chustki przestały mnie dziwić już dawno, najwyżej po ciuchy plunę sobie w nos. spinki. kamienie. garść piasku (zależnie od sezonu, czasem jest to eks - śnieżka). patyczki. kwiatki. części zabawek. naklejki. kapsle. swego czasu również śp. ślimak (szczęściem zbezcześcił sprzęt babciny).

po piąte: niekończąca się opowieść.
zanim rozwieszę, zanim wyschnie, paszcze moich druhów koszy nie zdążą się zamknąć. codziennie dokarmiane, przekarmione stoją strasząc rozwartą gardzielą. dla niepoznaki, przy ewentualnych gościach, przykrywane wstydliwie rozchwianą przykrywką. mocowaną przyciskiem z książek lub pudełkiem z zabawkami.





nauczyłam się nie widzieć tego kąta. żyjemy sobie w symbiozie: ja i one - moje kosze, raz/dwa razy dziennie mamy umówione spotkanie. i tak dzień w dzień od wielu już lat i pewnie jeszcze przez wiele lat. 
ponoć to dla zdrowia. trochę ruchu raz dziennie codziennie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

dziękuję :)