trzask.
sandał w półbiegu. torebka uchyla paszczę ze zdziwienia, opluwając się kluczami i drobnymi. klamka z głuchym łoskotem zapadła. się.
tylko zielone cztery kółka z napędem na dwie nogi z wyrzutem sypią resztkami piasku i herbatnika.
stało się. trzask. ślepej kurze ziarno.
pędzę. trochę z powodu czasowych zobowiązań. głównie z przyzwyczajenia. wsiadam w tramwaj na gapę, bo goni mnie przeciągłe, przygłuszone drzwiami i pancernym wyrzutem sumienia zawodzenie i chlipanie. pędzę.
zamykam za sobą drzwi. takie duże, szklane, które zawsze sprowadzają mnie do poziomu Dawida co z Goliatem. zatapiam się w luksusie niepoplamionych obić, błyszczących kranów, pachnących kawą i kadzidłem korytarzyków. uśmiechy ani mnie ziębią ani parzą... w sumie wszystko mi jedno. jedyne, o co mam zamiar drapać pazurami, to absolutne minimum słownego przekazu. jak w dzieciństwie: usta na kluczyk. ciiiii...
po czasie zdecydowanie za krótkim wiem, że będę tęsknić do chłodu miejsc obróbki zewnętrznej mojego środka.
mój dzień. mój ci on. i jeszcze nie koniec z nim.
... ciąg dalszy...
czarno wszędzie. głucho wszędzie.
popcorn będzie. i woda. i animowane przedstawienie dla dużych. dziś mam wolne od podejmowania decyzji. idę w wir tego, co kuchnia dała. a dała znakomicie.
więc jest znakomicie.
nic mi nie obija łydek. no, torebka może trochę zaburza moje poczucie równowagi swoją niezbyt słuszną posturą, a dłonie może rzeczywiście przejawiają drobne syndromy odstawienia nie mogąc znaleźć sobie punktu zaczepienia w mniejszej dłoni. spaceruję zdziwiona jak wiele rzeczy już mnie nie rusza... chyba urosłam.
idę.
wracam.
im bliżej, tym bardziej wyciągam nogi. za chwilę będę znowu pędzić. tylko tym razem niesie mnie samo do tego zielonego z wyrzutem sypiącego piaskiem i herbatnikiem przed wejściem.
wracam wcześniej. a myślałam, że dam radę... że mnie nie pociśnie po "instynkcie macierzyńskim" (fuj!).
pewnie kiedyś dam. poczekam sobie spokojnie.
środa, 23 lipca 2014
środa, 16 lipca 2014
rozmówki podróżne cz. 1
- wie Pani, tu na plebanii to Niemcy mieli swój garnizon. Przyszli i zajęli. Ludzie po chałupach siedzieli, wielu wygnali...
aż w czterdziestym czwartym do okopów nas wzięli. Wszędzie tu kopaliśmy... Ale Ruskie wzięli ich z dwóch stron. Żaden się nie ostał. Jeszcze samolotami na nich z góry... Żaden się nie ostał...
...
a mnie wzięli tu, za tę plebanię... Niecałe czternaście lat miałem... Mnie z innymi wzięli. Pod mur. Ostatni w kolejce byłem... I kuli na mnie zabrakło. To mnie kijami zbili... Miesiąc się po lasach chowałem, w stogach spałem...
- a dziadka Twojego, jak miał może dwanaście albo czternaście lat, wzięli ze wsi do odstrzału ze wszystkimi mężczyznami. Przez pole ich pędzili...
i ten Niemiec go oszczędził... Jedynego. Może dlatego, że był najmłodszy?... Dziadek się potknął i upadł, a on machnął ręką i poszedł dalej.
Reszta już nie wróciła...
- Antoś to się wojny strasznie bał. I jak nas wypędzali, bo Niemcy szli z frontem, to on uciekł. Myślał, że u babci wojny nie będzie...
dziesięć lat miał może...
Dobiegł do wsi babci, ale ich też już wypędzili. Ktoś mu powiedział, gdzie poszli i ją znalazł w końcu. Tyle kilometrów...
Ale myśmy nie wiedzieli. Mama płakała... Dopiero po roku się odnalazł. Co to za radość była...
- Ruskie to brudne byli. Bo i biedni. Śmierdziało... Zarośnięci... Nie to, co Niemcy. Ci to zawsze ogoleni. Choćby pod ostrzałem od wielu dni.
ale Ruskie dzieciom zawsze jeść dali.
myśmy mieli tylko pomidory. A oni gotowali ziemniaki z konserwą. Amerykańską. Jakie to było dobre... Może jeszcze kiedyś zrobię... Jak taką konserwę znajdę...
dali mi raz chleb. A tu nalot miał być. Uciekaliśmy do kręgów w rowie i ten chleb musiałam zostawić, bo się nie mieściłam z nim...
(wakacje z rodziną- niewyczerpane źródło wiedzy...)
aż w czterdziestym czwartym do okopów nas wzięli. Wszędzie tu kopaliśmy... Ale Ruskie wzięli ich z dwóch stron. Żaden się nie ostał. Jeszcze samolotami na nich z góry... Żaden się nie ostał...
...
a mnie wzięli tu, za tę plebanię... Niecałe czternaście lat miałem... Mnie z innymi wzięli. Pod mur. Ostatni w kolejce byłem... I kuli na mnie zabrakło. To mnie kijami zbili... Miesiąc się po lasach chowałem, w stogach spałem...
- a dziadka Twojego, jak miał może dwanaście albo czternaście lat, wzięli ze wsi do odstrzału ze wszystkimi mężczyznami. Przez pole ich pędzili...
i ten Niemiec go oszczędził... Jedynego. Może dlatego, że był najmłodszy?... Dziadek się potknął i upadł, a on machnął ręką i poszedł dalej.
Reszta już nie wróciła...
- Antoś to się wojny strasznie bał. I jak nas wypędzali, bo Niemcy szli z frontem, to on uciekł. Myślał, że u babci wojny nie będzie...
dziesięć lat miał może...
Dobiegł do wsi babci, ale ich też już wypędzili. Ktoś mu powiedział, gdzie poszli i ją znalazł w końcu. Tyle kilometrów...
Ale myśmy nie wiedzieli. Mama płakała... Dopiero po roku się odnalazł. Co to za radość była...
- Ruskie to brudne byli. Bo i biedni. Śmierdziało... Zarośnięci... Nie to, co Niemcy. Ci to zawsze ogoleni. Choćby pod ostrzałem od wielu dni.
ale Ruskie dzieciom zawsze jeść dali.
myśmy mieli tylko pomidory. A oni gotowali ziemniaki z konserwą. Amerykańską. Jakie to było dobre... Może jeszcze kiedyś zrobię... Jak taką konserwę znajdę...
dali mi raz chleb. A tu nalot miał być. Uciekaliśmy do kręgów w rowie i ten chleb musiałam zostawić, bo się nie mieściłam z nim...
(wakacje z rodziną- niewyczerpane źródło wiedzy...)
niedziela, 6 lipca 2014
miniaturka z drogi
- podoba Ci się w przedszkolu?
- nie.
- a masz jakiegoś kolegę, którego lubisz najbardziej?
- nie. Kiedyś lubiłem Jednego i Drugiego, ale oni takie głupoty robią... Byłabyś zła. I Trzeciego też już nie lubię.
- ?
- bo on też straszne głupoty robi.
...
- siebie w sumie też nie lubię... Bo ja też czasem robię głupoty.
skutki pogawędek w drodze dla zabicia czasu.
teraz się zastanawiam, na ile chcę go jeszcze ciągnąć za język.
- nie.
- a masz jakiegoś kolegę, którego lubisz najbardziej?
- nie. Kiedyś lubiłem Jednego i Drugiego, ale oni takie głupoty robią... Byłabyś zła. I Trzeciego też już nie lubię.
- ?
- bo on też straszne głupoty robi.
...
- siebie w sumie też nie lubię... Bo ja też czasem robię głupoty.
skutki pogawędek w drodze dla zabicia czasu.
teraz się zastanawiam, na ile chcę go jeszcze ciągnąć za język.
środa, 25 czerwca 2014
jedna taka
życzę Ci z całego serca.
tylko jednej.
wystarczy.
bierzesz ją, na przykład, pod pachę w drodze do nowej szkoły pierwszego dnia. zagłuszasz swoją niepewność głośnym śmiechem i mocnym uściskiem.
i tak już zostajecie. z głośnym śmiechem i w mocnym uścisku.
zaczynasz, kończysz. biegniesz, skaczesz. wracasz, znów zaczynasz. i znów się cofasz. zmieniasz co się da. zastygasz w katatonii dążeń. kolejne święta, kolejne urodziny...
przy każdym zakręcie. przed każdą górką i na każdym zjeździe. bierzesz ją pod pachę.
i dźwigacie się. jedna na drugiej, jedna o drugą. czerpiecie z siebie i od siebie brakujące pokłady energii, a potem oddajecie z nawiązką.
lata mijają i ciągle wystarcza ta jedna.
życzę Ci takiej jednej z całego serca. 2.
niedziela, 22 czerwca 2014
chromosomy
jego o to nie pytają.
ma pozycję usankcjonowaną społecznie, ekonomicznie, kulturowo. zresztą, kto by śmiał?...
1.
druga doba po porodzie. położna laktacyjna przybywa z misją nauki karmienia symultanicznego dubletu.
- i co? było planowane?
- nie, skąd - uśmiecham się z nutką politowania. bo kto by umiał zaplanować bliźnięta? ha.ha.ha... dopiero po chwili z oparów hormonalnego upośledzenia wszelkich struktur mózgowych zaczyna rysować się rzeczywiste znaczenie pytania.
2.
w przerwie wykładu z dermy. wymiana pseudo intelektualnych wywodów na tematy skórne, tudzież próba wróżenia, które zagadnienie będzie TYM na zaliczeniu.
- no, ale wpadłaś, nie?
- ???! - mam dziwne przeczucie, że ta cisza właśnie wszystko wyjaśniła.
3.
pod blokiem po przedszkolu. bliżej nieznany sąsiad w ramach rozmówek podwórkowych o chmurkach:
- trzecie? no, chyba do pracy nie chciało się wracać, nie?
- ...
genetyczny projekt XX ma na czole neon: zapraszam, zaglądajcie pod kiecę. chętnie się wytłumaczę, ukorzę, pokajam. i uśmiechnę żeby nie było zbyt obcesowo. fil fri.
ma pozycję usankcjonowaną społecznie, ekonomicznie, kulturowo. zresztą, kto by śmiał?...
1.
druga doba po porodzie. położna laktacyjna przybywa z misją nauki karmienia symultanicznego dubletu.
- i co? było planowane?
- nie, skąd - uśmiecham się z nutką politowania. bo kto by umiał zaplanować bliźnięta? ha.ha.ha... dopiero po chwili z oparów hormonalnego upośledzenia wszelkich struktur mózgowych zaczyna rysować się rzeczywiste znaczenie pytania.
2.
w przerwie wykładu z dermy. wymiana pseudo intelektualnych wywodów na tematy skórne, tudzież próba wróżenia, które zagadnienie będzie TYM na zaliczeniu.
- no, ale wpadłaś, nie?
- ???! - mam dziwne przeczucie, że ta cisza właśnie wszystko wyjaśniła.
3.
pod blokiem po przedszkolu. bliżej nieznany sąsiad w ramach rozmówek podwórkowych o chmurkach:
- trzecie? no, chyba do pracy nie chciało się wracać, nie?
- ...
genetyczny projekt XX ma na czole neon: zapraszam, zaglądajcie pod kiecę. chętnie się wytłumaczę, ukorzę, pokajam. i uśmiechnę żeby nie było zbyt obcesowo. fil fri.
poniedziałek, 16 czerwca 2014
aparat
pstryk.
czerwona sukienka w białe grochy. chustka na głowie. brązowe sandały z motylkami. chude nogi już pogłaskane promieniami i poorane chaszczami. grzywka mokra od potu.
pędzi na złamanie karku. gna, lawirując pomiędzy młodymi patykami przyszłych jabłonek, śliwek i gruszek, jakby wcale nie dotykała podłoża. tylko lekko zasapana.
nie pamiętam, o co pytała. pamiętam za to, że potem leciała z powrotem. stałam w dziurze przyszłego tarasu z gęsią skórką od chłodu surowych ścian. oczy bolały od słońca, a ja patrzyłam uparcie, jak w młodej zieleni początku czerwca powiewa czerwona sukienka w białe grochy topiona skwarem południa.
pstryk.
wiaderko po bardzo dużym opakowaniu jogurtu albo sera na sernik. na drewnianej ławce mydło "zielone jabłuszko" mocno już zużyte. obok pachnący ręcznik. woda w wiaderku jeszcze nie zdążyła się ogrzać od słońca, więc trochę mrowią palce.
trzyma się jedną ręką ławki i wsadza tam obie bose stopy. ledwie się mieszczą. tupie z całych sił, a miliony mokrych brylantów spadają na suchą drogę, czarnego kundelka i resztę towarzystwa. w uszach brzęczą radosne dzwoneczki. marszczy przy tym nos i pokazuje niepełny komplet uzębienia w ten jeden niepowtarzalny sposób.
za chwilę cała trójka ląduje w kolorowych miskach i zabawa nabiera jeszcze więcej kolorów.
stoję w cieniu altanki.
nas też była trójka kilkanaście lat temu. te same miski, a czasem nawet czerwona łódka Dziadka robiła za basen.
pstryk.
granatowa miseczka z IKEA. garść trawy, liść kapusty, trochę wody. i on. mokry, lepki od śluzu wystawia czułko - oczy powyżej krawędzi, dzierżąc delikatną chałupkę po stromej ściance. chce uciec. palce uwieńczone brudnymi paznokciami skutecznie te zapędy udaremniają. dużo w nich delikatności i zdecydowania. o własne zwierzątko trzeba dbać. trzeba je wychowywać. mieć zawsze na oku. albo w kieszeni. ewentualnie pod poduszką na noc...
zerkam z ukosa, układając wzniosłą przemowę na temat wyższości wolnego wybiegu.
pstryk.
pod blokiem. pomiędzy dwoma trzepakami metalowa ławeczka. trzy pary poobijanych, zaklejonych strupami kolan. trzy pary stóp w kolorowych sandałach wymachują rytm w takt wylizywania lodowych patyków. buzie, zajęte letnią przyjemnością, pierwszy raz od wielu godzin nie wydają dźwięków. cisza, kolorowe plamy na bluzkach i słońce.
stoję i do wtóru wylizuję mój patyk.
zapomniałam aparatu. może mi te słowa nie wyblakną...
czerwona sukienka w białe grochy. chustka na głowie. brązowe sandały z motylkami. chude nogi już pogłaskane promieniami i poorane chaszczami. grzywka mokra od potu.
pędzi na złamanie karku. gna, lawirując pomiędzy młodymi patykami przyszłych jabłonek, śliwek i gruszek, jakby wcale nie dotykała podłoża. tylko lekko zasapana.
nie pamiętam, o co pytała. pamiętam za to, że potem leciała z powrotem. stałam w dziurze przyszłego tarasu z gęsią skórką od chłodu surowych ścian. oczy bolały od słońca, a ja patrzyłam uparcie, jak w młodej zieleni początku czerwca powiewa czerwona sukienka w białe grochy topiona skwarem południa.
pstryk.
wiaderko po bardzo dużym opakowaniu jogurtu albo sera na sernik. na drewnianej ławce mydło "zielone jabłuszko" mocno już zużyte. obok pachnący ręcznik. woda w wiaderku jeszcze nie zdążyła się ogrzać od słońca, więc trochę mrowią palce.
trzyma się jedną ręką ławki i wsadza tam obie bose stopy. ledwie się mieszczą. tupie z całych sił, a miliony mokrych brylantów spadają na suchą drogę, czarnego kundelka i resztę towarzystwa. w uszach brzęczą radosne dzwoneczki. marszczy przy tym nos i pokazuje niepełny komplet uzębienia w ten jeden niepowtarzalny sposób.
za chwilę cała trójka ląduje w kolorowych miskach i zabawa nabiera jeszcze więcej kolorów.
stoję w cieniu altanki.
nas też była trójka kilkanaście lat temu. te same miski, a czasem nawet czerwona łódka Dziadka robiła za basen.
pstryk.
granatowa miseczka z IKEA. garść trawy, liść kapusty, trochę wody. i on. mokry, lepki od śluzu wystawia czułko - oczy powyżej krawędzi, dzierżąc delikatną chałupkę po stromej ściance. chce uciec. palce uwieńczone brudnymi paznokciami skutecznie te zapędy udaremniają. dużo w nich delikatności i zdecydowania. o własne zwierzątko trzeba dbać. trzeba je wychowywać. mieć zawsze na oku. albo w kieszeni. ewentualnie pod poduszką na noc...
zerkam z ukosa, układając wzniosłą przemowę na temat wyższości wolnego wybiegu.
pstryk.
pod blokiem. pomiędzy dwoma trzepakami metalowa ławeczka. trzy pary poobijanych, zaklejonych strupami kolan. trzy pary stóp w kolorowych sandałach wymachują rytm w takt wylizywania lodowych patyków. buzie, zajęte letnią przyjemnością, pierwszy raz od wielu godzin nie wydają dźwięków. cisza, kolorowe plamy na bluzkach i słońce.
stoję i do wtóru wylizuję mój patyk.
zapomniałam aparatu. może mi te słowa nie wyblakną...
czwartek, 12 czerwca 2014
zeszyt z Barbie
są.
czarny Adidas i czerwone L&My. sdm "makatki". naleśniki z Manekina w Bdg. witraż i krzyż w Zalesiu Górnym. Wetlina. sweter w żółto - granatowe paski. szmaciano - plastikowa Monika. Grom z jeziorem. nevermind...
są gdzieś w tle.
czasem przysypuje je tona proszku do prania, ludwik na zmywaku, klocki na podłodze, niewytarte kurze. ale nigdy tak naprawdę nie znikają. nie wiadomo kiedy, nagle z doskoku łapią za kołnierz, wciskają się w zakręty pod oponą twardą i wszystko zamiera.
ułamki sekund, szybkie migawki, zapachy, obrazy... wspomnienia...
są.
w chwili uderzenia tak żywe i kolorowe, że naprężasz zmarszczki w uśmiechu podlotka. może nawet staniesz, smagnięta powiewem mieszanki młodości, naiwności i ignorancji.
i chłoniesz.
napychasz się na zapas.
czepiasz się pazurami zmysłów.
...zapalniki wspomnień...
Coco Mademoiselle i Kenzo z makiem. szaro - biały kamyk z woreczka. Dworzec Centralny peron 3. czarna akustyczna gitara...
codziennie lepię nowe zapalniki.
powtarzam rytuały. powtarzam rytuały. powtarzam...
potrzebuję tych obrazów przeszłości.
potrzebuję tworzyć dzisiaj obrazy przeszłości na przyszłość.
matko, jak ja kocham to życie!... oby tak się dało codziennie o jeden dzień dłużej...
czarny Adidas i czerwone L&My. sdm "makatki". naleśniki z Manekina w Bdg. witraż i krzyż w Zalesiu Górnym. Wetlina. sweter w żółto - granatowe paski. szmaciano - plastikowa Monika. Grom z jeziorem. nevermind...
są gdzieś w tle.
czasem przysypuje je tona proszku do prania, ludwik na zmywaku, klocki na podłodze, niewytarte kurze. ale nigdy tak naprawdę nie znikają. nie wiadomo kiedy, nagle z doskoku łapią za kołnierz, wciskają się w zakręty pod oponą twardą i wszystko zamiera.
ułamki sekund, szybkie migawki, zapachy, obrazy... wspomnienia...
są.
w chwili uderzenia tak żywe i kolorowe, że naprężasz zmarszczki w uśmiechu podlotka. może nawet staniesz, smagnięta powiewem mieszanki młodości, naiwności i ignorancji.
i chłoniesz.
napychasz się na zapas.
czepiasz się pazurami zmysłów.
...zapalniki wspomnień...
Coco Mademoiselle i Kenzo z makiem. szaro - biały kamyk z woreczka. Dworzec Centralny peron 3. czarna akustyczna gitara...
codziennie lepię nowe zapalniki.
powtarzam rytuały. powtarzam rytuały. powtarzam...
potrzebuję tych obrazów przeszłości.
potrzebuję tworzyć dzisiaj obrazy przeszłości na przyszłość.
matko, jak ja kocham to życie!... oby tak się dało codziennie o jeden dzień dłużej...
Subskrybuj:
Posty (Atom)