jeżeli wierzyć w reinkarnację, to wiem skąd się biorą lamy.
dywany to trzęsawiska. parkiety - bajora.
sam nie znasz dnia ni godziny...
bierze się znikąd. jak z horrorów pośredniej klasy.
zachodzi od strony zada Ofiary i ocenia pole manewru. świdruje błyszczącą gałką, a napięcie trzęsie kącikiem czerwieni wargowej.
ofiara się zdecydowanie nie spodziewa.
zapatrzona w patologiczną rozrywkę naszego wieku, dopinguje majpony, dżordże czy inne kosmiczne majlse. w swej naiwności wybiera najprostszy dostęp do miejsc siedzących - poziom podłogi - i skupia wszelkie zmysły na odbiorze wesołych fal.
a przyszła lama, niczym niedoszły (a może przyszły?...) lampart, dopada cichcem w najmniej spodziewanym momencie.
wychyla się ruchem iście mickiewiczowskim ponad poziom sklepienia z przedziałkiem i z namaszczeniem wypluwa pełną miarkę skrupulatnie chomikowanej zawiesiny w centrum szwu strzałkowego.
następnie, by dopełnić obrządku, skrupulatnie wmasowuje fizjologiczne balsam w skalp (ku lepszemu porostowi zapewne) i niespiesznie oddala się w zacisze zapadniętej kanapy.
w spokoju i pewności siebie siła.
Ofiara regularnie orientuje się w tzw. PoNieWCzasie.
jeżeli w ogóle.
a zawsze mi się wydawało, że lamy są bardziej bezpośrednie...
pięciobój
niedziela, 28 czerwca 2015
czwartek, 14 maja 2015
na wieczną pamiątkę
stój, poczekaj, nie tak szybko...
nie skacz, nie tam i nie tak...
nie wchodź, nie wspinaj się, nie biegnij...
uważaj, bo spadniesz, bo ostre, bo twarde, bo...
z każdego zakamarka, zza rogu, zza drzwi zerka wielkimi oczami Pan Strach z Panią Wyobraźnią. szepczą na ucho, wytykają palcami i robią głośne "buuuu!".
oglądasz znane komody po raz setny, oceniasz kanty i wypukłości, gładkość powierzchni, wystające śruby. cały czas dowiadujesz się o nowych właściwościach starych piernatów oraz o nowych możliwościach własnych Dwukopytnych galopujących po stale zmniejszającej się powierzchni.
i oczy robią Ci się coraz większe.
aż w końcu nadchodzi taka chwila, że trafi do Ciebie, co "mówi się" w jakiejś tam bliżej nieokreślonej przestrzeni.
że niby nie ma co tak panikować. że dzieci, to jednak elastyczne stworzenia i muszą trochę poszaleć. trzeba dać im przestrzeń, możliwości. nie można tak ciągle biadolić i zwracać uwagę. czasem lepiej nie patrzeć, a przynajmniej przymknąć oko, ewentualnie ucho...
i przymykasz. na sekundę.
- maaaamaaaaaa!!! - w małej białej twarzy dwa stawy oczu - W. ma dziurę w głowie...
ze środka czoła z siłą rwącą pędzi czerwone pasmo i barwi koszulkę. "dziura w głowie, dziura w głowie, dziura w głowie..." - dudni w uszach pociąg. myśli.
zamrożone zwoje powoli się rozpędzają, impulsy zaczynają skakać między przypadkowymi komórkami i z zastygłego chaosu wydobywa się znajoma Pani Wyobraźnia podsycona obrazami z lat nauki. losowo, byle jak, bez namiastki logiki i prawdopodobieństwa pędzą na pomoc wszelkie możliwe Powikłania i Stany Nagłe z Przypadkami Szczególnymi.
ale nic to.
zszyte. opatrzone. pogłaskane.
i głowa. i nadgryzione nerwy.
gdzieś tam na wakacjach, niedziela oczywiście.
róg brodzika. dywanik łazienkowy.
o jeden podskok za dużo. o jeden ząb mniej, o jedną bliznę więcej.
i jeszcze jeden i jeszcze raz! w rytm przyśpiewki, a dlaczegóż by nie? kolejne skoki, przewroty, upadki, szycie.
kolejne potoki wsiąknięte w ręczniki, trwałe ślady dzieciństwa.
już trochę okrzepłaś i byle cięcie nie robi na Tobie wrażenia.
nauczyłaś się oddychać, wyłączać obrazki w głowie, masz utarte szlaki "na wypadek".
i ciągle się dziwisz, że jednak dzieci przeżywają dzieciństwo.
że sama przeżyłaś swoje.
i patrzysz na własne blizny już całkiem inaczej.
nie skacz, nie tam i nie tak...
nie wchodź, nie wspinaj się, nie biegnij...
uważaj, bo spadniesz, bo ostre, bo twarde, bo...
z każdego zakamarka, zza rogu, zza drzwi zerka wielkimi oczami Pan Strach z Panią Wyobraźnią. szepczą na ucho, wytykają palcami i robią głośne "buuuu!".
oglądasz znane komody po raz setny, oceniasz kanty i wypukłości, gładkość powierzchni, wystające śruby. cały czas dowiadujesz się o nowych właściwościach starych piernatów oraz o nowych możliwościach własnych Dwukopytnych galopujących po stale zmniejszającej się powierzchni.
i oczy robią Ci się coraz większe.
aż w końcu nadchodzi taka chwila, że trafi do Ciebie, co "mówi się" w jakiejś tam bliżej nieokreślonej przestrzeni.
że niby nie ma co tak panikować. że dzieci, to jednak elastyczne stworzenia i muszą trochę poszaleć. trzeba dać im przestrzeń, możliwości. nie można tak ciągle biadolić i zwracać uwagę. czasem lepiej nie patrzeć, a przynajmniej przymknąć oko, ewentualnie ucho...
i przymykasz. na sekundę.
- maaaamaaaaaa!!! - w małej białej twarzy dwa stawy oczu - W. ma dziurę w głowie...
ze środka czoła z siłą rwącą pędzi czerwone pasmo i barwi koszulkę. "dziura w głowie, dziura w głowie, dziura w głowie..." - dudni w uszach pociąg. myśli.
zamrożone zwoje powoli się rozpędzają, impulsy zaczynają skakać między przypadkowymi komórkami i z zastygłego chaosu wydobywa się znajoma Pani Wyobraźnia podsycona obrazami z lat nauki. losowo, byle jak, bez namiastki logiki i prawdopodobieństwa pędzą na pomoc wszelkie możliwe Powikłania i Stany Nagłe z Przypadkami Szczególnymi.
ale nic to.
zszyte. opatrzone. pogłaskane.
i głowa. i nadgryzione nerwy.
gdzieś tam na wakacjach, niedziela oczywiście.
róg brodzika. dywanik łazienkowy.
o jeden podskok za dużo. o jeden ząb mniej, o jedną bliznę więcej.
i jeszcze jeden i jeszcze raz! w rytm przyśpiewki, a dlaczegóż by nie? kolejne skoki, przewroty, upadki, szycie.
kolejne potoki wsiąknięte w ręczniki, trwałe ślady dzieciństwa.
już trochę okrzepłaś i byle cięcie nie robi na Tobie wrażenia.
nauczyłaś się oddychać, wyłączać obrazki w głowie, masz utarte szlaki "na wypadek".
i ciągle się dziwisz, że jednak dzieci przeżywają dzieciństwo.
że sama przeżyłaś swoje.
i patrzysz na własne blizny już całkiem inaczej.
czwartek, 26 marca 2015
deja vu
tadaaam. sezon oficjalnie uznaję za rozpoczęty.
odrzucałam tę natrętną muchę tak długo, aż przygwoździły mnie tropikalne 18 st. C i dziewuszkowe niebieskie spodki bulbi oculi. ukrzyżowana wielkopostnie oddałam się urokom mokrego piachu, kolejek na "łiiiiii!" [czyt. zjeżdżalni] i pierwszych zaczepek chodnikowych.
czekam z zapartym tchem na nową perspektywę. liczę ziarenka w wiaderku z nadzieją, że jednak wiek robi swoje. liczę na nó(u)ż z widelcem, może się przystosuję. może będę czerpać więcej. dawać jeszcze więcej. może w ogóle zapanuje miłość i pokój. i zdrowie.
policzyłam na palcach. dla pewności. 6 miesięcy miziania się grabkami po wypukłych czołach. pół roku podchodów do foremek. rozeznawania międzymatczynych terytoriów.
i stanęłam w słupie słońca osłupiona. jak bardzo constans jest matkowanie... osłupienie się wzmogło, gdy piaskowa śnieżka opatuliła zatuszowane milimetry rzęs i potok wylał się z serca oknami duszy.
hartuję się. nacieram się warstwą ochronną zobojętnienia i boję się, że mi się nie uda.
i boję się, że się jednak uda.
przysypuję histeryczne oznaki łopatkami w kolorach tęczy i próbuję oddychać w zwolnionym tempie. trochę tępo.
wiem, trzeba czerpać, zapamiętywać, notować. bo nie wróci.
pstrykając zdjęcia, odprawiam dzisiaj własną nowennę: niech nie wróci.
odrzucałam tę natrętną muchę tak długo, aż przygwoździły mnie tropikalne 18 st. C i dziewuszkowe niebieskie spodki bulbi oculi. ukrzyżowana wielkopostnie oddałam się urokom mokrego piachu, kolejek na "łiiiiii!" [czyt. zjeżdżalni] i pierwszych zaczepek chodnikowych.
czekam z zapartym tchem na nową perspektywę. liczę ziarenka w wiaderku z nadzieją, że jednak wiek robi swoje. liczę na nó(u)ż z widelcem, może się przystosuję. może będę czerpać więcej. dawać jeszcze więcej. może w ogóle zapanuje miłość i pokój. i zdrowie.
policzyłam na palcach. dla pewności. 6 miesięcy miziania się grabkami po wypukłych czołach. pół roku podchodów do foremek. rozeznawania międzymatczynych terytoriów.
i stanęłam w słupie słońca osłupiona. jak bardzo constans jest matkowanie... osłupienie się wzmogło, gdy piaskowa śnieżka opatuliła zatuszowane milimetry rzęs i potok wylał się z serca oknami duszy.
hartuję się. nacieram się warstwą ochronną zobojętnienia i boję się, że mi się nie uda.
i boję się, że się jednak uda.
przysypuję histeryczne oznaki łopatkami w kolorach tęczy i próbuję oddychać w zwolnionym tempie. trochę tępo.
wiem, trzeba czerpać, zapamiętywać, notować. bo nie wróci.
pstrykając zdjęcia, odprawiam dzisiaj własną nowennę: niech nie wróci.
środa, 18 marca 2015
brzechwa
jadam czekoladę mleczną ze słonymi paluszkami. i chleb z musztardą.
mam Święty Czas Kawy, która nie może być "na sucho", jak powiada Tata. obowiązkowo trzeba ją zagryźć glukozą z węglowodanem.
czytam tylko jedną książkę na raz.
wybieram ją czasem i kilka tygodni, bo wiem, że dopiero po ostatniej stronie będę zdatna do spożycia w towarzystwie.
szorstkie, przesuszone strony z żółtaczką, wertowane kilka dekad temu, mają dla mnie coś pociągającego. i nie jest to zatęchły, grzybiczy zapach. w strukturze papieru przykucają artefakty, grubsze włókna, "pieprzyki", które z zacięciem osobowości anankastycznej pieczołowicie wydłubuję obgryzionym paznokciem.
czytam, idąc na przystanek, bo w autobusie już nie mogę.
kilka razy uderzyłam już w słupek znaku drogowego.
kiedy sprzątam, zaczynam od szczegółów - szczoteczki do zębów wybielającej fugi. przygnębiających konstrukcji XXL staram się nie zauważać.
nie cierpię cerować.
mam w kolejce klientelę od roku. i ciągle liczę na ekspresowy naturalny rozpad materiału. jak dotąd nadaremnie.
mam słabość do planów. z wykonawstwem zawsze było gorzej.
ale odwiedziłam już niejeden zakątek tego świata w ten sposób i biegła jestem w niejednym hendmejdzie.
nie lubię pogadanek na tematy oczywiste i pytań retorycznych. dostaję wysypki z napadem wścieklizny wewnętrznej przy swądku "romantycznych" i "uduchowionych" ciągot rozmówców.
działam jak TVN. lubię fakty. i proste zdania.
głupio suszę zęby do wszystkiego.
asertywność to dla mnie słowo w języku UFO. to samo ma się ze zdrowym dystansem, obiektywizmem i rozwagą w słowach.
ciągle mi się "chce". tak ogólnie.
z tego wnioskuję, że jeszcze dycham.
...jestem mądra, jestem zgrabna, wiotka, słodka i powabna...
małe anomalie przyrody.
przyglądam się sobie z rozdziawioną gębą.
ile to człowieka kosztuje wysiłku i ile lat trzeba przedreptać, żeby dowiedzieć się o sobie tak prostych rzeczy.
mam Święty Czas Kawy, która nie może być "na sucho", jak powiada Tata. obowiązkowo trzeba ją zagryźć glukozą z węglowodanem.
czytam tylko jedną książkę na raz.
wybieram ją czasem i kilka tygodni, bo wiem, że dopiero po ostatniej stronie będę zdatna do spożycia w towarzystwie.
szorstkie, przesuszone strony z żółtaczką, wertowane kilka dekad temu, mają dla mnie coś pociągającego. i nie jest to zatęchły, grzybiczy zapach. w strukturze papieru przykucają artefakty, grubsze włókna, "pieprzyki", które z zacięciem osobowości anankastycznej pieczołowicie wydłubuję obgryzionym paznokciem.
czytam, idąc na przystanek, bo w autobusie już nie mogę.
kilka razy uderzyłam już w słupek znaku drogowego.
kiedy sprzątam, zaczynam od szczegółów - szczoteczki do zębów wybielającej fugi. przygnębiających konstrukcji XXL staram się nie zauważać.
nie cierpię cerować.
mam w kolejce klientelę od roku. i ciągle liczę na ekspresowy naturalny rozpad materiału. jak dotąd nadaremnie.
mam słabość do planów. z wykonawstwem zawsze było gorzej.
ale odwiedziłam już niejeden zakątek tego świata w ten sposób i biegła jestem w niejednym hendmejdzie.
nie lubię pogadanek na tematy oczywiste i pytań retorycznych. dostaję wysypki z napadem wścieklizny wewnętrznej przy swądku "romantycznych" i "uduchowionych" ciągot rozmówców.
działam jak TVN. lubię fakty. i proste zdania.
głupio suszę zęby do wszystkiego.
asertywność to dla mnie słowo w języku UFO. to samo ma się ze zdrowym dystansem, obiektywizmem i rozwagą w słowach.
ciągle mi się "chce". tak ogólnie.
z tego wnioskuję, że jeszcze dycham.
...jestem mądra, jestem zgrabna, wiotka, słodka i powabna...
małe anomalie przyrody.
przyglądam się sobie z rozdziawioną gębą.
ile to człowieka kosztuje wysiłku i ile lat trzeba przedreptać, żeby dowiedzieć się o sobie tak prostych rzeczy.
poniedziałek, 9 marca 2015
pojedynki
bo bywają okresy. etapy.
bywa, że włączy Ci się celownik. namierzysz, wyostrzysz obraz i już wiesz. fajnal destinejszyn.
odczepiasz wtedy każdy możliwy nadbagaż, zakładasz klapki, jak u tej szkapiny od sąsiadów, co boi się drobić po ulicy pomiędzy mechanicznymi kuzynami.
koncentrujesz się, zmuszasz do wysiłku.
bywa, że masz dość. widzisz kątem oka kuszące oazy pseudo - spokoju. uruchamiasz trybiki wyobraźni Co By Było, Gdyby. i jakoś niby wiesz, że byłoby cudownie i klniesz do/na nieba, że pewnych rzeczy nie da się cofnąć. że nie da się stanąć przed lustrem z tuszem, żeby ręka nie drgnęła, kiedy rzucisz w cholerę ten swój wyśniony miliony lat temu cel.
swędzi bardzo i jedyne co wydaje się sensowne, to wydrapać do krwi każdą literę wypisaną z tyłu głowy, na dnie serca. zamazać. wypruć. wytrzebić. przekierować target.
a jednak spinasz poślady.
zagryzasz wargę i ocierasz łzę.
masz to zakorzenione poczucie obowiązku. i ambicję, nie wiadomo skąd. i nadzieję. trochę głupią, ale zawsze. taka mać i tak lepsza niż żadna.
tak mówią.
więc się trzymasz. wgryzasz się w osuwający się grunt. zagłuszasz podszepty Niepewności i Poczucia Bezsilności. i brniesz po kolana w gęstniejącej niemocy.
...
czasem udaje się dobrnąć.
czasem udaje się udowodnić sobie, że Cię stać. że wysiłek ma pokrycie.
czasem dostajesz do ręki namacalny dowód walki z sobą o siebie.
są fajerwerki i motyle w brzuchu.
jest to elektryzujące napięcie przed rozstrzygnięciem.
ręka drży, głos do wtóru.
może i skoczysz raz w amoku radości. ewentualnie zatańczysz szybki taniec szamana.
może i zęby wysuszysz trochę do szyby/ ekranu/ lustra... co się nawinie.
może i czujesz to wewnętrzne puchnięcie Własnej Wartości. i myślisz, że pojemność płuc, to na pewno masz jakąś dziś większą.
ale do ludzi to wyjdziesz już półgębkiem.
no, ba. nic tam. wcale nie tak wiele, ot, przypadkiem. udało się.
i sączysz ten półuśmiech, cedzisz dwa słowa przez szparę między-zębową. uprzejme. jak najbardziej obojętne.
a w środku puchniesz. bardzo prywatnie i osobiście puchniesz sobie na miarę potrzeb własnego ego.
i jakoś oko błyska.
i głowa ciut wyżej czołem zaciąga.
i dołek w poliku taki głębszy.
i wiesz, że to tylko Twoje.
cieszyć się, czy płakać?
bywa, że włączy Ci się celownik. namierzysz, wyostrzysz obraz i już wiesz. fajnal destinejszyn.
odczepiasz wtedy każdy możliwy nadbagaż, zakładasz klapki, jak u tej szkapiny od sąsiadów, co boi się drobić po ulicy pomiędzy mechanicznymi kuzynami.
koncentrujesz się, zmuszasz do wysiłku.
bywa, że masz dość. widzisz kątem oka kuszące oazy pseudo - spokoju. uruchamiasz trybiki wyobraźni Co By Było, Gdyby. i jakoś niby wiesz, że byłoby cudownie i klniesz do/na nieba, że pewnych rzeczy nie da się cofnąć. że nie da się stanąć przed lustrem z tuszem, żeby ręka nie drgnęła, kiedy rzucisz w cholerę ten swój wyśniony miliony lat temu cel.
swędzi bardzo i jedyne co wydaje się sensowne, to wydrapać do krwi każdą literę wypisaną z tyłu głowy, na dnie serca. zamazać. wypruć. wytrzebić. przekierować target.
a jednak spinasz poślady.
zagryzasz wargę i ocierasz łzę.
masz to zakorzenione poczucie obowiązku. i ambicję, nie wiadomo skąd. i nadzieję. trochę głupią, ale zawsze. taka mać i tak lepsza niż żadna.
tak mówią.
więc się trzymasz. wgryzasz się w osuwający się grunt. zagłuszasz podszepty Niepewności i Poczucia Bezsilności. i brniesz po kolana w gęstniejącej niemocy.
...
czasem udaje się dobrnąć.
czasem udaje się udowodnić sobie, że Cię stać. że wysiłek ma pokrycie.
czasem dostajesz do ręki namacalny dowód walki z sobą o siebie.
są fajerwerki i motyle w brzuchu.
jest to elektryzujące napięcie przed rozstrzygnięciem.
ręka drży, głos do wtóru.
może i skoczysz raz w amoku radości. ewentualnie zatańczysz szybki taniec szamana.
może i zęby wysuszysz trochę do szyby/ ekranu/ lustra... co się nawinie.
może i czujesz to wewnętrzne puchnięcie Własnej Wartości. i myślisz, że pojemność płuc, to na pewno masz jakąś dziś większą.
ale do ludzi to wyjdziesz już półgębkiem.
no, ba. nic tam. wcale nie tak wiele, ot, przypadkiem. udało się.
i sączysz ten półuśmiech, cedzisz dwa słowa przez szparę między-zębową. uprzejme. jak najbardziej obojętne.
a w środku puchniesz. bardzo prywatnie i osobiście puchniesz sobie na miarę potrzeb własnego ego.
i jakoś oko błyska.
i głowa ciut wyżej czołem zaciąga.
i dołek w poliku taki głębszy.
i wiesz, że to tylko Twoje.
cieszyć się, czy płakać?
czwartek, 5 lutego 2015
plasterki
to był piękny rok. ostatni. szósty.
koniec etapu tak długiego, że zabrakło mi nadziei na hepi end. a jednak.
życie pełne jest niespodzianek...
rok wart zapamiętania.
wprawdzie nie porażałam wiedzą i równowagą emocjonalną na egzaminach, ale jednak parłam dziarsko. jak przy porodzie. byle do końca, jeszcze tylko raz i drugi i będzie po wszystkim.
to nic, że ósme poty, że sińce z dołami, że poczucie niemożliwego, że ból egzystencjalny wszelkich wypustek rozlazłego organizmu. przecież już cofnąć się nie da.
więc dotarłam. doparłam. i dali mi zaproszenie, bym odebrała moje dziecko - Dyplom - z Rąk Zacnych. 10 w skali Apgar.
i był to grudzień AD 2012, a ja zażywałam drugiej strony barykady z wysłużonym L4 oraz wybujałym profilem dziewiątego miesiąca. i zaciskałam kciuki, krzyżowałam palce, chuchałam na śniegowe trawniki i kwiatki Dziadka Mroza - oby tylko nie powić przed Wręczeniem z owych Rąk małej książeczki ze zdjęciem opuchniętej i nafaszerowanej hormonami Absolwentki.
nic się nie liczyło.
pożyczona bardzo elastyczna i za krótka kieca.
obcas za wysoki, ale tylko taki pasował.
temperatura, w której niedogolone włoski przymarzały do rajstop.
miejsce na parkingu kilka przecznic za daleko.
setki twarzy, setki oczu, zdawkowe słowa i sztywność karków.
płynęłam na fali spełniającego się marzenia. tego, co to zawsze wydawało się nierealną mrzonką zakompleksiałego umysłu. płynęłam przez zamarznięte kałuże, z podporą Jedynego Pewnego Ramienia, wśród wróbli szukających okruszków. i byłam taka dumna. taka spełniona i spełniająca się. pewna nieograniczonych możliwości, jak Kate Winslet na dziobie Topielca.
teraz miał iść nasz rządek. gęsiego, dziarsko, pierś do przodu, broda wzwyż. po parkiecie na scenę. (płynę, trochę się wspieram na ramieniu znajomego - nieznajomego. trochę chyba ślisko. i te schodki takie strome... ale co tam, płynę przecież...).
w rządku. uścisk Zacnych Rąk. banan najbardziej dojrzały, na jaki można sobie pozwolić. klepu klep po Dziewiątym Miesiącu. haha, zapraszamy do Kliniki. niech nam płodzi młody lekarz, haha. doskonale. (no, to jeszcze raz te schodki i już. cudownie. mam, trzymam dowód końca kieratu lat wielu. o, już widzę krzesełko...).
wielkie !ŁUP! wstrząsnęło klepkami historycznego parkietu.
wieloryba wyrzuciła siła odśrodkowa: płetwy do góry i zwinny szpagat i trochę na pingwina i trochę na kołyskę. zafalowało wkoło od 10 w skali Beauforta.
- lekarza! niech ktoś wezwie lekarza! - zagrzmiała z balkonu pewna delikatniejsza dama nie z branży.
ponoć z wysoka upadki bardziej bolą. kilka plastrów na pewnych poczuciach jeszcze nie chce się oderwać.
co ja mówiłam?... a. życie jest pełne niespodzianek.
koniec etapu tak długiego, że zabrakło mi nadziei na hepi end. a jednak.
życie pełne jest niespodzianek...
rok wart zapamiętania.
wprawdzie nie porażałam wiedzą i równowagą emocjonalną na egzaminach, ale jednak parłam dziarsko. jak przy porodzie. byle do końca, jeszcze tylko raz i drugi i będzie po wszystkim.
to nic, że ósme poty, że sińce z dołami, że poczucie niemożliwego, że ból egzystencjalny wszelkich wypustek rozlazłego organizmu. przecież już cofnąć się nie da.
więc dotarłam. doparłam. i dali mi zaproszenie, bym odebrała moje dziecko - Dyplom - z Rąk Zacnych. 10 w skali Apgar.
i był to grudzień AD 2012, a ja zażywałam drugiej strony barykady z wysłużonym L4 oraz wybujałym profilem dziewiątego miesiąca. i zaciskałam kciuki, krzyżowałam palce, chuchałam na śniegowe trawniki i kwiatki Dziadka Mroza - oby tylko nie powić przed Wręczeniem z owych Rąk małej książeczki ze zdjęciem opuchniętej i nafaszerowanej hormonami Absolwentki.
nic się nie liczyło.
pożyczona bardzo elastyczna i za krótka kieca.
obcas za wysoki, ale tylko taki pasował.
temperatura, w której niedogolone włoski przymarzały do rajstop.
miejsce na parkingu kilka przecznic za daleko.
setki twarzy, setki oczu, zdawkowe słowa i sztywność karków.
płynęłam na fali spełniającego się marzenia. tego, co to zawsze wydawało się nierealną mrzonką zakompleksiałego umysłu. płynęłam przez zamarznięte kałuże, z podporą Jedynego Pewnego Ramienia, wśród wróbli szukających okruszków. i byłam taka dumna. taka spełniona i spełniająca się. pewna nieograniczonych możliwości, jak Kate Winslet na dziobie Topielca.
teraz miał iść nasz rządek. gęsiego, dziarsko, pierś do przodu, broda wzwyż. po parkiecie na scenę. (płynę, trochę się wspieram na ramieniu znajomego - nieznajomego. trochę chyba ślisko. i te schodki takie strome... ale co tam, płynę przecież...).
w rządku. uścisk Zacnych Rąk. banan najbardziej dojrzały, na jaki można sobie pozwolić. klepu klep po Dziewiątym Miesiącu. haha, zapraszamy do Kliniki. niech nam płodzi młody lekarz, haha. doskonale. (no, to jeszcze raz te schodki i już. cudownie. mam, trzymam dowód końca kieratu lat wielu. o, już widzę krzesełko...).
wielkie !ŁUP! wstrząsnęło klepkami historycznego parkietu.
wieloryba wyrzuciła siła odśrodkowa: płetwy do góry i zwinny szpagat i trochę na pingwina i trochę na kołyskę. zafalowało wkoło od 10 w skali Beauforta.
- lekarza! niech ktoś wezwie lekarza! - zagrzmiała z balkonu pewna delikatniejsza dama nie z branży.
ponoć z wysoka upadki bardziej bolą. kilka plastrów na pewnych poczuciach jeszcze nie chce się oderwać.
co ja mówiłam?... a. życie jest pełne niespodzianek.
HAPPY END
niedziela, 18 stycznia 2015
operacja na otwartym sercu
wściekłe obcasy stemplują chodnik.
wygniatam strach, żal. poczucia. wszelakie.
ogłuszam się chaosem placówki publicznej.
plecak jest czerwony, przeładowany informacjami. spowalnia moje zapędy.
... godziny płaczu. odciski szczebelków. wygnieciony brzuch. godziny karmienia, odkładania, przysypiania, zasypiania. godziny wysuwania się cichcem, bo. godziny zbyt wczesnych pobudek. metry kolorowych kocyków "do dokrycia". kopniaki w nerki. karmienie, tulenie, noszenie, bezsilność, złość, gorączki. ciepłe rączki, zimne nóżki. wspomnienia...
dopadają wszystkie jednocześnie. wstrząśnięte nie mieszane...
dały radę. wstrząsnęły.
już po.
Ostatnia jest duża. już śpi sama. już nie rozpacza z braku. jestem wolna. jest okej. mam wolne noce. jest okej. mogę sobie spełniać wszystkie zaległe zachcianki i obietnice... ja - oswobodzona z kieratu Matka Polka.
muszę to wykrzyczeć sobie w twarz.
zanegować.
zaakceptować.
wylać kroplę z oka i za kołnierz.
teraz mogę swobodnie układać sobie resztki pasji i możliwości.
nowe przyszło w oka mgnieniu i zostanie. nowe jest przecież dobre, każdy to wie. nowe jest potrzebne. nawet ja to wiem.
dlatego zabijam wzrokiem. idę, aż braknie tchu. zatapiam się w jazgocie, światełkach, szumach.
żeby nie raziło poczucie końca.
wygniatam strach, żal. poczucia. wszelakie.
ogłuszam się chaosem placówki publicznej.
plecak jest czerwony, przeładowany informacjami. spowalnia moje zapędy.
... godziny płaczu. odciski szczebelków. wygnieciony brzuch. godziny karmienia, odkładania, przysypiania, zasypiania. godziny wysuwania się cichcem, bo. godziny zbyt wczesnych pobudek. metry kolorowych kocyków "do dokrycia". kopniaki w nerki. karmienie, tulenie, noszenie, bezsilność, złość, gorączki. ciepłe rączki, zimne nóżki. wspomnienia...
dopadają wszystkie jednocześnie. wstrząśnięte nie mieszane...
dały radę. wstrząsnęły.
już po.
Ostatnia jest duża. już śpi sama. już nie rozpacza z braku. jestem wolna. jest okej. mam wolne noce. jest okej. mogę sobie spełniać wszystkie zaległe zachcianki i obietnice... ja - oswobodzona z kieratu Matka Polka.
muszę to wykrzyczeć sobie w twarz.
zanegować.
zaakceptować.
wylać kroplę z oka i za kołnierz.
teraz mogę swobodnie układać sobie resztki pasji i możliwości.
nowe przyszło w oka mgnieniu i zostanie. nowe jest przecież dobre, każdy to wie. nowe jest potrzebne. nawet ja to wiem.
dlatego zabijam wzrokiem. idę, aż braknie tchu. zatapiam się w jazgocie, światełkach, szumach.
żeby nie raziło poczucie końca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)