czwartek, 26 marca 2015

deja vu

tadaaam. sezon oficjalnie uznaję za rozpoczęty.






odrzucałam tę natrętną muchę tak długo, aż przygwoździły mnie tropikalne 18 st. C i dziewuszkowe niebieskie spodki bulbi oculi. ukrzyżowana wielkopostnie oddałam się urokom mokrego piachu, kolejek na "łiiiiii!" [czyt. zjeżdżalni] i pierwszych zaczepek chodnikowych.

czekam z zapartym tchem na nową perspektywę. liczę ziarenka w wiaderku z nadzieją, że jednak wiek robi swoje. liczę na nó(u)ż z widelcem, może się przystosuję. może będę czerpać więcej. dawać jeszcze więcej. może w ogóle zapanuje miłość i pokój. i zdrowie.
policzyłam na palcach. dla pewności. 6 miesięcy miziania się grabkami po wypukłych czołach. pół roku podchodów do foremek. rozeznawania międzymatczynych terytoriów.

i stanęłam w słupie słońca osłupiona. jak bardzo constans jest matkowanie... osłupienie się wzmogło, gdy piaskowa śnieżka opatuliła zatuszowane milimetry rzęs i potok wylał się z serca oknami duszy.

hartuję się. nacieram się warstwą ochronną zobojętnienia i boję się, że mi się nie uda.
i boję się, że się jednak uda.
przysypuję histeryczne oznaki łopatkami w kolorach tęczy i próbuję oddychać w zwolnionym tempie. trochę tępo.






wiem, trzeba czerpać, zapamiętywać, notować. bo nie wróci.
pstrykając zdjęcia, odprawiam dzisiaj własną nowennę: niech nie wróci.

środa, 18 marca 2015

brzechwa

jadam czekoladę mleczną ze słonymi paluszkami. i chleb z musztardą.

mam Święty Czas Kawy, która nie może być "na sucho", jak powiada Tata. obowiązkowo trzeba ją zagryźć glukozą z węglowodanem.

czytam tylko jedną książkę na raz.
wybieram ją czasem i kilka tygodni, bo wiem, że dopiero po ostatniej stronie będę zdatna do spożycia w towarzystwie.

szorstkie, przesuszone strony z żółtaczką, wertowane kilka dekad temu, mają dla mnie coś pociągającego. i nie jest to zatęchły, grzybiczy zapach. w strukturze papieru przykucają artefakty, grubsze włókna, "pieprzyki", które z zacięciem osobowości anankastycznej pieczołowicie wydłubuję obgryzionym paznokciem.

czytam, idąc na przystanek, bo w autobusie już nie mogę. 
kilka razy uderzyłam już w słupek znaku drogowego.

kiedy sprzątam, zaczynam od szczegółów - szczoteczki do zębów wybielającej fugi. przygnębiających konstrukcji XXL staram się nie zauważać.

nie cierpię cerować.
mam w kolejce klientelę od roku. i ciągle liczę na ekspresowy naturalny rozpad materiału. jak dotąd nadaremnie.

mam słabość do planów. z wykonawstwem zawsze było gorzej. 
ale odwiedziłam już niejeden zakątek tego świata w ten sposób i biegła jestem w niejednym hendmejdzie.

nie lubię pogadanek na tematy oczywiste i pytań retorycznych. dostaję wysypki z napadem wścieklizny wewnętrznej przy swądku "romantycznych" i "uduchowionych" ciągot rozmówców.
działam jak TVN. lubię fakty. i proste zdania.

głupio suszę zęby do wszystkiego. 
asertywność to dla mnie słowo w języku UFO. to samo ma się ze zdrowym dystansem, obiektywizmem i rozwagą w słowach.

ciągle mi się "chce". tak ogólnie.
z tego wnioskuję, że jeszcze dycham.






...jestem mądra, jestem zgrabna, wiotka, słodka i powabna...







małe anomalie przyrody.
przyglądam się sobie z rozdziawioną gębą.
ile to człowieka kosztuje wysiłku i ile lat trzeba przedreptać, żeby dowiedzieć się o sobie tak prostych rzeczy.

poniedziałek, 9 marca 2015

pojedynki

bo bywają okresy. etapy.
bywa, że włączy Ci się celownik. namierzysz, wyostrzysz obraz i już wiesz. fajnal destinejszyn.






odczepiasz wtedy każdy możliwy nadbagaż, zakładasz klapki, jak u tej szkapiny od sąsiadów, co boi się drobić po ulicy pomiędzy mechanicznymi kuzynami. 
koncentrujesz się, zmuszasz do wysiłku.

bywa, że masz dość. widzisz kątem oka kuszące oazy pseudo - spokoju. uruchamiasz trybiki wyobraźni Co By Było, Gdyby. i jakoś niby wiesz, że byłoby cudownie i klniesz do/na nieba, że pewnych rzeczy nie da się cofnąć. że nie da się stanąć przed lustrem z tuszem, żeby ręka nie drgnęła, kiedy rzucisz w cholerę ten swój wyśniony miliony lat temu cel.
swędzi bardzo i jedyne co wydaje się sensowne, to wydrapać do krwi każdą literę wypisaną z tyłu głowy, na dnie serca. zamazać. wypruć. wytrzebić. przekierować target.

a jednak spinasz poślady.
zagryzasz wargę i ocierasz łzę.
masz to zakorzenione poczucie obowiązku. i ambicję, nie wiadomo skąd. i nadzieję. trochę głupią, ale zawsze. taka mać i tak lepsza niż żadna.
tak mówią.

więc się trzymasz. wgryzasz się w osuwający się grunt. zagłuszasz podszepty Niepewności i Poczucia Bezsilności. i brniesz po kolana w gęstniejącej niemocy.

...





czasem udaje się dobrnąć.
czasem udaje się udowodnić sobie, że Cię stać. że wysiłek ma pokrycie. 
czasem dostajesz do ręki namacalny dowód walki z sobą o siebie.

są fajerwerki i motyle w brzuchu.
jest to elektryzujące napięcie przed rozstrzygnięciem.
ręka drży, głos do wtóru.
może i skoczysz raz w amoku radości. ewentualnie zatańczysz szybki taniec szamana.
może i zęby wysuszysz trochę do szyby/ ekranu/ lustra... co się nawinie.
może i czujesz to wewnętrzne puchnięcie Własnej Wartości. i myślisz, że pojemność płuc, to na pewno masz jakąś dziś większą.

ale do ludzi to wyjdziesz już półgębkiem.
no, ba. nic tam. wcale nie tak wiele, ot, przypadkiem. udało się.
i sączysz ten półuśmiech, cedzisz dwa słowa przez szparę między-zębową. uprzejme. jak najbardziej obojętne.






a w środku puchniesz. bardzo prywatnie i osobiście puchniesz sobie na miarę potrzeb własnego ego.
i jakoś oko błyska.
i głowa ciut wyżej czołem zaciąga.
i dołek w poliku taki głębszy.



i wiesz, że to tylko Twoje.
cieszyć się, czy płakać?