niedziela, 23 marca 2014

...

dopadło mnie dzisiaj, nagle, zza węgła (lubię ten zwrot), a ściślej pisząc, to pod prysznicem. na chwilę zamknęłam oczy i już nic nie mogłam z tym zrobić. zamarzyło mi się.

przez chwilę to widziałam:
spa. na pewno jakieś koszmarnie drogie, pachnące, CZYSTE. z tymi sztywno- miłymi paniami, które mają za zadanie sprawić, że czujesz się najważniejszą kobitą pod ich szanownie drogim dachem (i jakoś im zazwyczaj nie wychodzi). multipleks nieziemskich zabiegów, masaży, peelingów. pachnące świece, cicha muzyka, szum wody, przyciemnione światła. jedzenie zrobione i podane, ile chcę, jak chcę, co chcę. ciche, chłodne, bezosobowe rozmowy na dystans.

zamarzyło mi się. zachciało mi się być chociaż przez jedną- dwie doby w takim miejscu. samej.
w miejscu, gdzie nikt nic ode mnie nie chce, niczego nie oczekuje, a ja nic nie muszę. nawet nie muszę być specjalnie miła czy ciepła, bo nikogo to nie obchodzi. mogę nie odzywać się przez cały dzień.

pewnie więcej niż te dwie doby nie dałabym rady wytrzymać, ale taki reset... marzenie. będę na to zbierać przez wiele miesięcy, to akurat T. podrośnie na tyle, że będzie to marzenie trochę bardziej realne. i pewnie się kiedyś uda.

na razie wystarczył mi koszmarnie dłuuugi prysznic w mikro łaźni bez wentylacji (więc zaliczyłam również saunę i pilates, żeby się obsmarować mazidłem cielesnym). to też lubię.

czwartek, 20 marca 2014

choróbstwo

od lat zimujemy w szóstkę. od końca października do początku kwietnia w sposób niemal nieprzerwany podkarmiamy Chorobździela.


zalega takie na pierwszym lepszym materiale nieletnim i się panoszy. skacze sobie od jednego smarkacza do drugiego, by rykoszetem zahaczyć Mać przy każdej sposobności.
jak jedno zaczyna, to drugie wtóruje, a trzecie za kilka dni się orientuje, że jest nie na czasie i nadrabia zaległości właśnie wtedy, kiedy to pierwsze zaczyna żegnać "gorące" noce. zanim ostatnie się podleczy, tym razem drugie przemyca Paskuda w okolicy podstawy płuc.
i tak w nieskończoność, co roku przez pół roku.



a w tle - Domowy Zakład Opieki Zdrowotnej - wyżej wspomniana Mać. pociąga nosem, głos straciła dawno, ale dzierży. ktoś dzierżyć musi... na dobitkę na weekend zostaje się z kolejną jednostką chorobową - Mężczyzną Domu Tego (a wszystkie Panie wiedzą, czym pachnie CHORY Pan i Władca...).

koniec marca... jedziemy na oparach... w smogu paracetamolu, wyziewie smecty (oj, tak, też się zdarza...), dom w rozkładzie, pogubione po kątach krople, facjaty biało - przezroczyste pokropione obficie mżawką kichnięć, doły pod oczami... czekamy słońca i tej wiosny jak zbawienia...






mit, z jakim musiałam się rozprawić:
oddanie dzieci do żłobka/ przedszkola daje Rodzicielom kilka godzin bez dzieci.
po rozprawieniu się, zostaje wniosek:
oddanie dzieci do żłobka/ przedszkola daje Rodzicielom wielotygodniowe krucjaty antyBakcylowe.




a ja kiedyś tak kochałam zimę!...

wtorek, 18 marca 2014

czasem warto...


a tak na koniec dnia, w ramach rehabilitacji po dniu cięższym:





szczękościsk

mam taką przypadłość, dopada o różnej porze. jednak zazwyczaj udaje mi się przewidzieć przyczajony atak.

sytuacja przewidywalna wygląda tak:
pobudka z rana po całkiem niedospanej nocy. 5.50 (chociaż i tak jest to jednak PRAWIE szósta a nie PO piątej). dziecię Trzecie wesolutkie, ledwo otworzyło powieki już wyciąga Mater z wyra, nie dając zawiązać przysłowiowego żółtka i pędzi na złamanie karku do wrót jaskini rodzeństwa. urządza sobie poranną gimnastykę: krzesło-> stolik-> sterta puzzli-> komodoszafa-> patrzcie, skaczę!
... łapię w ostatniej chwili...

zanim nastanie śniadanie co 2 minuty (optymistyczny kalkulator), uszy maltretują te same komunikaty:

- ej!... H.! nie rób tak... eeeej! (stęk i jęk)
- ja nic nie robię.
- robisz! eeeeeeeejjjjj! nie gadaj tak...
- ja tylko śpiewam, nic nie gadam (wysokie, piskliwe rejestry, coraz bardziej wibrująca koloratura)
- mamo!!! a H. śpiewa i mnie nie słucha!

- ała! to boli!
- ja cię nie uderzyłem.
- uderzyłeś!
- nie uderzyłem!
- a właśnie, że tak!!! (sopran! prawie koloratura)
- eeej... nie krzycz na mnie! (stęk i jęk)
- nie krzyczę!!! (oczywista oczywistość, to po Matce...)

itd. itp.


jest i śniadanie:

- nie lubię jajecznicy. kiedy będzie jajko na twardo?
- lallalalla (śpiew, głośny)
- teraz jest śniadanie. jemy, nie śpiewamy.
- nie chcę bułki.
- H. zobacz! (widelec z jajecznicą staje się samolotem/ względnie ciężarówką)
- W. zobacz! (próba powtórki poprzednika)
- mamammamamma....eeee....eeee (czyt. daj pić)
- jemy.
- eeeeeee... eee... (czyt. daj bułkę)
- H. patrz! (widelec = katapulta: jajecznica ląduje u mnie na talerzu. uff, przynajmniej nie na obrusie)
- jak nie jesteście głodni, to możecie odejść od stołu. teraz jest śniadanie!
- ale ja jestem głodny...
- to jedz.
- eeeeeee... eeee... mamammamamma... (+ udana próba powstania na krzesełku i niemal udana próba wylądowania twarzą na podłodze, czyt. najadłam się)
- W.! (seria małpich min)
- (salwa histerycznego śmiechu + plucie z rozrzutem + odpowiedź w postaci serii min)
- (szał, śmiech, radocha)
- dobra, proszę odejść od stołu i się myć. po śniadaniu.
- (płacz x2 + stęk + jęk + koloratura) nieeeee... jestem głodny/a!... łeeee...

itd. itp.

i mniej więcej tu się zaczyna. napina się żuchwa, strzykają zęby i już wiadomo, że to będzie ciężki dzień. 
szczękościsk.

i całe szczęście, bo kiedy jednak rozluźniłabym żwacze, z trzewi przez pospolite usta prawdopodobnie wydobyłby się głos Mordoru.
błogosławię mój szczękościsk.

czwartek, 13 marca 2014

obrazek

dla Te.


piękny letni dzień. koczujemy całą wesołą ferajną u Dziadków już kolejny dzień/ tydzień. sielsko- anielsko.
zbliża się pora pobudki Te i nawet słychać dochodzące z góry popiski. ponownie zapada cisza.
... pewno dosypia...

sama jestem. prażę brzuch baterią laptopa, syczę na zimnej terakocie kuchni.
starsze dzieciostwo poszło w piach, w trawę, w grajdołki i inne uciechy wakacyjnej niedoli. Dziadki poszli w ogród, w garaż, ew. w tango grillowe. Jot poszedł w orkę robotogodzin rano, a kiedy powróci- nie wiadomo...

a jednak, pobudka się odbyła i ponownie dochodzą popiski. przybierają na sile, więc i ja się silę na walkę z grawitacją. udało się, już sunę. schody zaliczam rześko i raźno naciskam klamkę, gotowa na kolejne porcje przytulasów, miziań i łaskotek.

i właśnie wtedy, wpół kroku, wpół uśmiechu: stop- katka. obrazek.

w brązowych paluszkach jednej łapki- rozwarta na oścież pieluszka dokumentująca sprawny fizjologiczny proces młodych jelit.
pozostałe 5 palców drugiej kończyny górnej niecierpliwie "kolorujące" na zdrowy brąz pozostałe granatowe przebłyski łóżeczka turystycznego.
kołdra, poduszka, prześcieradło, obie pęciny, koszulka, brzuch- w żywych odcieniach kasztanowo- musztardowych.
i ta mordka... jedynie dwie błękitne żarówki świecą kolorem danym przez Matkę Naturę.

... opary wciskającego się w nozdrza zapachu świeżego kompostownika...

... apogeum: dojmujący odruch żucia, soczyste mlaśnięcia... 



w takich sytuacjach zawsze wolno rozkręca mi się kontakt logiczno- słowny... yyyy... czekaj... o, matko... eeee... ?!!!... &@#%#$ (czyt. jasna Anielciu!)... NIE!!!...
na finiszu obie brałyśmy prysznic. z myciem łepetyn włącznie. 





wniosek: homo sapiens są jednak wszystkożerni.

środa, 12 marca 2014

ideał

biega powoli, z rozwagą omijając przydrożne słupy, kałuże i psie kupy na trawnikach.
płacze w uzasadnionych przypadkach stłuczonej nogi, ew. skrajnego zmęczenia.
"na ręce" dopomina się w ww. przypadkach.
krzyczy przede wszystkim z uciechy w dopuszczalnych normach natężenia dźwięku.
potrafi asertywnie powiedzieć wyraźne "nie" obcemu.
wymienia poglądy przy użyciu argumentów słownych, ew. logicznych.
przy stole zjada posiłek siedząc podczas nienachalnej konwersacji.
nie zniechęca się niepowodzeniem czy bezsilnością.
w sklepie przechodzi obok jajek niespodziewanek bez nadmiernej ekscytacji.
śmiało zawiera nowe znajomości.
... itd. itp.





żadne z moich dzieci takie nie jest. ale gdyby wyciągnąć średnią z każdego, to miałabym super-dziecko całkiem podobne do mnie (czy raczej mojego wyobrażenia o sobie).


nauka akceptacji jest jedną z bardziej wartościowych lekcji, jakie odebrałam od moich dzieci.

piątek, 7 marca 2014

towar deficytowy

mam taki obrazek w głowie z okresu nastu lat: 
zamknięta w swoim pokoju, dwukasetowiec podpięty sposobem domowym do wzmacniacza adaptera mojej Mamy z epoki jej studiów, szyba w drzwiach do pokoju trochę drży od nadmiaru decybeli. 
GŁOŚNO.
jak ja kochałam się w tym mrowieniu na karku, w tym wsłuchiwaniu się w dźwięki, klimat... GŁOŚNO...





na "dzień dobry" macierzyństwa dostałam RODZEŃSTWO. to jest klu problemu. 
bo rodzeństwo się kłóci.
rodzeństwo jak śpiewa, to razem i najczęściej z konkursem "kto głośniej". 
rodzeństwo jak mówi, to symultanicznie.
rodzeństwo w płaczu jest b. empatyczne.
a kiedy jedno łapie oddech, drugie nadrabia zaległości.
dużo, często, ciągle.

cisza jest w tym domu towarem deficytowym; wręcz stała się złowroga. w ciszy dzieją się złe rzeczy. 
w ciszy dziesiątki rolek papieru toaletowego lądują w wc. 
w ciszy laptop uruchamia tysiące aplikacji, o których istnieniu sam chyba nie wiedział. 
w ciszy telefon kupuje nowe gry i fejsbukuje.
w ciszy stado żuczków nocuje pod poduszką.
w ciszy otwierają się na oścież okna na dziesiątym piętrze. 
w ciszy robią się kanapki ostrym nożem. 
w ciszy żyletki tną palce, a bombki są testowane organoleptycznie na okoliczność podwieczorka.

teraz wiem, że przez najbliższe x lat niepostrzeżenie pojęcie ciszy nabrało innego wymiaru.





szukam teraz cichych minut i delektuję się każdą. wsłuchuję się w brak dźwięków i jest to dla mnie objawieniem, że można słyszeć ciszę.
i wiem, że tej ciszy będę jeszcze kiedyś miała po dziurki w pomarszczonym nosie.